5 powodów, dla których WIKING to pie!@#lone ARCYDZIEŁO
Clickbait? Przesada? Szafowanie hiperbolami? Nie. Po dwóch kinowych seansach nazywam Wikinga Roberta Eggersa arcydziełem z pełną świadomością wagi tego słowa. Ci z was, którzy dzisiaj się ze mną nie zgadzają, zgodzą się pewnie za kilka lat. Mark my words. Tymczasem moje argumenty przemawiające za wybitnością The Northman przedstawiam poniżej, uporządkowane w zgrabnych pięciu punktach.
1. Kino w stanie czystym
Napisać, że Wiking to film pięknie zrealizowany, to nic nie napisać. To dzieło powstało po to, by doświadczać go na wielkim ekranie, w najwyższej jakości dźwięku i obrazu. Dokładnie tak, doświadczać – film oddziałuje na widza wręcz sensorycznie, jest intensywny, wchodzi pod skórę, wywołuje dreszcze, ciarki, przyspieszone bicie serca. To senny koszmar (Eggers, nawet nie kręcąc horroru, pozostaje mistrzem kreowania grozy i poczucia dziwności), ale taki, o którym marzymy, by się nie kończył. Z pewnością nie każdy odbiorca doceni ten efekt. Większość widzów preferuje kino wtórne wobec literatury, czyli oparte na słowie, opowieści i rozwoju postaci, z którymi łatwo się utożsamić. Jednak Eggers doskonale rozumie, że kino jest medium przede wszystkim audiowizualnym, które do rangi sztuki urasta w momencie doskonałego wykorzystania środków stricte filmowych. A w świecie, w którym opowiedzieliśmy już sobie wszystkie możliwe historie, ważniejsze od co staje się jak – czyli forma, która zawsze jest nośnikiem treści.
Surowe piękno obrazu, bezbłędne tkanie opowieści za pomocą ruchu kamery, stymulująca emocjonalnie i szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa, perfekcyjnie zgrany dźwięk – Eggers miał wsparcie w postaci szeregu specjalistów. To we współpracy z Jarinem Blaschke (operator), Robinem Carolanem i Sebastianem Gainsborough (doskonale zespolony z obrazem soundtrack) oraz całym sztabem techników dostarczył nam dzieło bezkompromisowo artystyczne, niejako wbrew formatowi blockbustera. Za to ryzyko i odwagę w wywaleniu 90 milionów dolarów na produkcję tak nietypową, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zwróci się w box offisie, należy się szacunek nie tylko reżyserowi, ale i sponsorującej to przedsięwzięcie wytwórni Universal, która przy realizowaniu Wikinga poszła totalnie na przekór wiodącym tendencjom i obdarzyła twórcę ogromnym kredytem zaufania. Dlatego najnowszy film Eggersa tak mnie cieszy i jest dla mnie takim powiewem świeżości – wielkie pieniądze powinny być przyznawane geniuszom kina, którzy umieją wykorzystać możliwości współczesnej techniki do maksimum. Kurka wodna, no: jak mamy się doczekać kolejnego Kubricka, skoro najgrubsze miliony dostają wyrobnicy od tasiemcowych franczyz, a nie filmowcy z oryginalną wizją i pomysłem? Bardzo liczę na to, że Wiking jest pod tym względem zwiastunem zmian.
2. Artyzm na przekór wielkim wytwórniom
Skoro już przy dystrybutorsko-producenckim aspekcie filmu jesteśmy… Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale dwie już mogą. Po artystycznym i komercyjnym sukcesie Diuny otrzymujemy kolejne widowisko, które łączy autorski rys z wysokim budżetem. Wiking zachwycił amerykańskich recenzentów, na końcowe wyniki z box office’u jeszcze czekamy (na razie nie nastrajają pozytywnie), ale czy dzięki dobrej krytycznej recepcji obu tytułów możemy się spodziewać większej ilości środków łożonej na ambitne projekty, końca monopolu wielkich wytwórni i zmierzchu patologicznej komercjalizacji Hollywood, jakie obserwujemy w ostatnich latach? Czy amerykańscy producenci zrozumieją w końcu, że najlepszym sposobem na powrót do dawnej wielkości jest zaufanie wybitnym jednostkom i ich wizjom, jak robiło się to za czasów świetności Coppoli i Scorsesego? Amerykańskie kino popularne od dłuższego czasu znajduje się w impasie, wtórnie przemiela wciąż te same opowieści i tematy. Hollywood dało się nabrać na to, że marketingowcy i spece od statystyk lepiej od artystów znają się na tym, jak nakręcić film porywający widownię. Wybitność Wikinga tkwi właśnie w tym, że potrafi połączyć artyzm z widowiskowością, że znosi sztuczny podział między wartościowym-niszowym a popcornowym-masowym. Udowadnia, że w mainstreamie jest miejsce dla wizjonerów, więcej – że bez nich kino nie jest w stanie kreować nowych mitów i zachwycać nas na dłuższą metę. Eggers nie zatracił tutaj swojego indywidualnego stylu, chociaż The Northman to obraz dużo bardziej konwencjonalny niż wcześniejsze The Lighthouse – co nie znaczy, że gorszy, po prostu inny. Reżyser przy każdej swojej premierze prezentuje nam się od nieco innej strony, zachowując jednak charakterystyczne dla siebie cechy.
Można spotkać się z opiniami, że Wiking nie jest tym filmem, który Eggers chciał pokazać światu – pierwotna wersja trwała ponad trzy godziny i nie spodobała się zarówno producentom, jak i widzom na pokazach testowych. Reżyser musiał w efekcie całość skrócić i przemontować. Jednak w wywiadach (takich jak ten zalinkowany poniżej) Eggers ucisza spekulacje, jakoby był niezadowolony z efektu. Otwarcie przyznaje, że opowiadanie historii to nie jest jego najmocniejsza strona i krytykę pierwszej wersji uznaje za słuszną, bo pomogła mu ona skondensować całość. Mówi o tym, że to jego pierwsza tak wysokobudżetowa produkcja i podchodził do niej z pozycji ucznia, a nie nietykalnego mistrza. Deklaruje też, że film, który zadebiutował w kinach, jest jego wersją reżyserską i nie będzie prezentował innej: usunięte sceny zostaną wypuszczone razem z Blu-rayem. Wtedy będziemy mogli zobaczyć, co wyleciało z Wikinga, i uzmysłowić sobie, jak wyglądałaby taka bezkompromisowo Eggersowska, trzygodzinna wersja. Czy reżyser jest szczery w tych wywiadach? Mam wrażenie, że tak – z jego gestów i mowy ciała bije satysfakcja kogoś, kto jest zadowolony i dumny z wykonanej roboty. Ale na wycięte sceny i tak niecierpliwie czekam.
3. Wykreowanie wiarygodnego innego świata
W kinie najbardziej kocham to, że potrafi mnie przenieść do całkowicie innego świata. Ubolewam nad tym, że kino historyczne i kostiumowe nie jest współcześnie popularne, a takie widowiska jak Ostatni pojedynek i Zielony rycerz nie obchodzą większości widzów. Dzisiejsze możliwości realizacyjne pozwalają odtworzyć minioną rzeczywistość z takim poziomem realizmu i immersji, jaki dla dawnych filmowców był nieosiągalny. Marzę o tym, by kino historyczne wróciło do łask.
A jak na razie cieszę się z Wikinga, który wrzucił mnie w epicentrum brudu, chaosu i brutalności wczesnego średniowiecza. Który odarł wikingów z całego stworzonego przez romantyków i popkulturę heroicznego mitu, ukazując, kim w istocie byli, a mianowicie: mordercami, gwałcicielami, handlarzami niewolników i ciemiężycielami ówczesnej Europy. Eggers jest historycznym nerdem, który deklaruje, że nigdy nie nakręci filmu o współczesności, bo go ona po prostu nie interesuje. Jest także perfekcjonistą, który przed rozpoczęciem zdjęć do Wikinga wykonał gigantyczny research, konsultował się z najlepszymi specjalistami od mitologii i kultury nordyckiej. Duża część pokaźnego budżetu poszła na wykonanie oręża, kostiumów, łodzi, wiernych rekonstrukcji świątyń, a nawet takich szczegółów jak uszyte tradycyjnymi metodami tasiemki do zaplatania warkoczy, które są tak mało widoczne na ekranie, że nikt nie zauważyłby różnicy, gdyby kupiono je w pasmanterii. Warto dodać, że w tworzeniu starannej scenografii uczestniczyła polska firma.
Jaki jest tego efekt? Totalny. Zdaniem ekspertów to najbliższy historycznej prawdzie film o Normanach, jaki kiedykolwiek nakręcono. Ten świat po prostu wygląda jak przetransportowany z X wieku. Ale film Eggersa jest wierny historii w głębszy sposób niż tylko na poziomie warstwy realizacyjnej. Reżyser nie próbował przypisywać swoim bohaterom współczesnych motywacji, pogłębiać ich psychologicznie, oceniać wedle dzisiejszych moralnych standardów, czynić łatwo zrozumiałymi dla przeciętnego odbiorcy. Wiking bez pardonu wrzuca nas w świat zamieszkany przez zwierzęta w skórach ludzi, kierujące się najbardziej prymitywnymi instynktami i prawem mocniejszego; świat, gdzie panuje bezwzględny wyzysk słabych i sadyzm silnych. To nie jest kolejny film romantyzujący przeszłość i przedstawiający wojnę jako coś bohaterskiego. To nie jest kolejna fantazja o tym, jak to mężczyźni rzekomo byli kiedyś bardziej męscy i szlachetni, a kobiety wprost uwielbiały siedzieć potulnie w domu i prząść. To świat-piekło, w którym dobrze czułby się tylko kompletny psychopata. Jak wspomniałam, Eggers odziera wikingów z całego glamouru. Zjawiskowa, nakręcona na jednym ujęciu (!) scena wyrżnięcia ruskiej wioski jest tego najlepszym przykładem. Amleth nie prezentuje się w niej jak dumny wojownik, lecz zwykły morderca, który przechadza się po osadzie, czujny i bezwzględny jak jastrząb, wypatrując, czy gdzieś nie czają się jeszcze mężczyźni z bronią, których należy zneutralizować. Efekt zetknięcia się z obcością i dzikością jest porażający. A to, że oglądałam ten film i piszę ten tekst w dobie wojny w Ukrainie, z podskórnym niepokojem o przyszłość i ze świadomością tego, jak niewiele trzeba, by w ludziach ponownie uruchomić takie prymitywne odruchy i bestialską agresję, uczyniło dla mnie seans Wikinga tym bardziej wstrząsającym i ważnym.
Brutalizm, surowość i pierwotność to nie jedyne czynniki, które wpływają na wrażenie obcowania z dziełem przeniesionym z kompletnie odmiennej epoki. Wiking nie jest obrazem realistycznym: to film z elementami fantastycznymi, przepełniony mistycyzmem, z niepokojącymi scenami rytuałów, modłów, pogrzebów. Obrazuje rzeczywistość, w której duchowość i religia były dla ludzi równie realne, co świat materialny. Śmierć nie stanowi tematu tabu, nie chowa się za szpitalnymi drzwiami, jak ma to miejsce współcześnie – umieranie jest tak powszechne, że na nikim nie robi wrażenia, ludzie z szokującą obojętnością akceptują poderżnięcie gardła, a zabicie przypadkowego chłopca czy spalenie dzieci i starców w stodole (bo nie nadają się do pracy jako niewolnicy) to dla wikingów świetna rozrywka. Śmierć jest tylko jednym z etapów, życie nie jest żadną wartością. W mentalności bohaterów filmu silnie zakorzenione jest też przekonanie o tym, że każdy ma swoje przeznaczenie, od którego nie można uciec. Że los człowieka został już rozstrzygnięty przed jego narodzinami i nie mamy na niego żadnego wpływu. To idea zgodna ze starożytnym konceptem fatum i wierzeniami ludów pogańskich, a dla dzisiejszego odbiorcy, wychowanego w świeckim, zindywidualizowanym społeczeństwie – coś niezrozumiałego i obcego.
Całość przenosi nas do innego świata niezwykle skutecznie również za sprawą dialogów napisanych przez Eggersa i islandzkiego poetę Sjóna (autora tekstów piosenek Björk i scenariusza do Lamb od studia A24). To poetyckość tego języka, tak pasująca do archaicznego klimatu całej opowieści, stanowi dla mnie stylistyczną kropkę nad „i” oraz perfekcyjne zwieńczenie Wikinga. Film jest w końcu adaptacją średniowiecznego podania o duńskim królewiczu Amlecie, które było bezpośrednią inspiracją Szekspira do napisania Hamleta, i właśnie jak przeniesienie takiej zapomnianej legendy na ekran The Northman wygląda (pod pewnymi względami przypominając w tym Beowulfa z 2007 roku). Wbrew powszechnej kulturze dekonstrukcji, postmodernistycznej zgrywy, trawestowania klasycznych motywów – Eggers sięga do korzeni i zapodaje archetypiczny mit o rodowej zemście w formie możliwie najbliżej oddającej to, czym był on u swoich podstaw. W efekcie tego Wiking staje się niemal duchowym przeżyciem, podróżą do zarania dziejów, do pierwotnych instynktów, prostych motywacji; mistycznym spotkaniem z innym i zapomnianymi, niechcianymi zakamarkami ludzkiej natury.