IDŹ I PATRZ
A gdy otworzył pieczęć czwartą, usłyszałem głos czwartego Zwierzęcia mówiącego: „Idź i patrz!”. I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła. I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta.*
(Apokalipsa św. Jana; Rozdział 6, wersy 7-8)
Budowanie alegorii nigdy nie jest bezpieczne. Bardzo łatwo wpaść w pułapkę, powędrować w kierunku zbyt oczywistych, a przez to banalnych uogólnień, które spowijają utwór mgiełką lub gęstą mgłą kiczu. Film Elema Klimowa początkowo miał nosić tytuł Zabić Hitlera, ale na nazwisko przywódcy III Rzeszy nosem kręcili nawet strąceni z piedestału cenzorzy okresu pierestrojki. Hitler nie przeszedł, trzeba było szukać alternatyw. Problem rozwiązał brat reżysera, który w trakcie podróży samochodem sięgnął po Apokalipsę św. Jana. Szósty rozdział tekstu opisuje złamanie pieczęci i pojawienie się czterech jeźdźców apokalipsy, którzy zaczynają pustoszyć królestwo ludzi. Słowa „idź i patrz” stają się ponurym refrenem, który nie tyle zachęca, co zmusza Jana do oglądania kolejnych tragedii spadających na jego braci. Po zatrzaśnięciu drzwi samochodu Klimow miał już swój tytuł.
Tak znaczące nawiązanie z miejsca wpisuje Idź i patrz w alegoryczny kontekst „apokalipsy dokonanej”. Przez lata termin ten uległ znacznej dewaluacji. Stało się to głównie za sprawą konspektów zajęć języka polskiego. Podręczniki i stojące za nimi wytyczne programowe podejmują tematykę II wojny światowej oraz Holokaustu w sposób zbyt oczywisty. Ludobójstwa nie da się usystematyzować, wpisać pomiędzy temat o froncie wschodnim i zachodnim, zademonstrować ciągu przyczyn oraz skutków wypływających z tragedii. Literatura pojawiająca się w podstawie programowej doskonale zdaje sobie z tego sprawę, podobnie jak nauczyciele, którym zależy. W przeważającej liczbie przypadków apokalipsa dokonana staje się jednak wygodną protezą językową, która zapewni punkt, może dwa, więcej w teście sprawdzającym znajomość klucza używanego przez egzaminatorów.
Tracąca na sile terminologia wespół ze zbyt mocno eksploatowaną alegorią wojny jako apokalipsy, może odrzucić widza od filmu Klimowa. To naturalny mechanizm obronny pozwalający unikać nam setek, jeśli nie tysięcy produkowanych taśmowo filmów wojennych, w których nawiązanie do objawienia najmłodszego z apostołów jest jedynie zagrywką pod spragnioną patosu publikę. Idź i patrz jest jednak filmem zupełnie innego sortu. Klimow nie dostosowuje się do przeciętnego widza, nie klepie go po plecach, mówiąc – „patrz, jakie bohaterskie chłopaki, jak pięknie wygląda sztandar targany przez wiatr przed kolejną feerią artyleryjskich wybuchów”. Oglądając jego film znajdujemy się w zgoła innej sytuacji, sytuacji św. Jana. Chcemy zamknąć oczy, zanegować to, co widzimy, krzyknąć, że to jedynie fikcja, kolejne filmowe kłamstwo. Klimow nam na to nie pozwala, zamiast dodawać otuchy trzyma nas silną ręką i tonem spokojnym, acz zdecydowanym powtarza – „patrz!”, a my patrzymy i zaczynamy wierzyć, że apokalipsa istotnie miała już miejsce.
Jestem z płonącej wioski
Głównym autorem scenariusza do Idź i patrz jest Aleś Adamowicz, który w trakcie białoruskich czystek miał piętnaście/szesnaście lat. W tym wieku wstąpił on również do partyzanckich oddziałów mających na celu rozbijać nazistowskie sonderkommanda eksterminujące radzieckie wsie. Klimow na walkę był za młody. Najbardziej wyraźnym wojennym wspomnieniem pozostała dla niego ucieczka z trawionego przez ogień Stalingradu. Reżyser wspomina, że przeprawiał się przez Wołgę na tratwie, u boku matki. Gdzieś pomiędzy gruzami został jego ojciec, który odpierał ofensywę państw Osi. Był rok 1942.
Idź i patrz jest wypadkową tych doświadczeń, spotęgowaną dodatkowo przez wiedzę oraz refleksje, które pojawiły się w życiu Adamowicza oraz Klimowa już po zakończeniu światowego konfliktu, w trakcie dorosłego życia. Niespodzianką nie jest przecież fakt, że to, co zdarzyło się pomiędzy kolejnymi klatkami celuloidu, jest mocno zakorzenione w rzeczywistości. Drewniany kościół naprawdę spłonął, a dowódca nazistowskiego oddziału, gdzieś pomiędzy rokiem 42’ a 43’ powiedział, że wszyscy, którzy pozostawią w jego wnętrzu dzieci, mogą uniknąć śmierci w płomieniach. Ludobójstwo nie oszczędza najmłodszych, bo dzieci są przyszłością. To właśnie je oraz kobiety, które je rodzą, należy zlikwidować na pierwszym miejscu.
Konstrukcja Idź i patrz zderza ze sobą dwa porządki. Na poziomie scenariusza odbywa się to za sprawą skontrastowania świata widzianego oczami nic nierozumiejącego dziecka z naturalistycznie ukazanym czasem światowego konfliktu. Dzieci w wojnę się bawią, ponieważ popkultura przedstawia ją jako wydarzenie pełne miejsca dla heroizmu, możliwość udowodnienia światu własnej wartości. Są zawsze ci dobrzy i ci źli, zasady są jasne. Młyn na wyobraźnię najmłodszych. W pierwszych scenach filmu Floria właśnie w taki sposób postrzega walkę w partyzantce. Poszukując broni, rzecz niezbędna do zaciągnięcia się do oddziału, nie zdaje sobie sprawy z tego, że przegrzebując piach przysypujący ofiary którejś z kolejnych bitew, właśnie obcuje ze śmiercią. Zrozumie to dopiero w momencie, kiedy na skrytej między mokradłami wyspie odnajdzie dogorywającego po oblaniu benzyzną i podpaleniu mężczyznę. Tego samego człowieka, który odganiał go od hałd piasku i przestrzegał, że to, co pod nimi znajdzie, ściągnie na niego same nieszczęścia.
Spojrzenie w oczy niemal rozpuszczonego starca to moment przełomowy zarówno dla scenariusza, jak i dla formalnej strony filmu. Od tego momentu Klimow coraz bardziej oddala się od onirycznej poetyki pierwszych partii obrazu. W tej krótkiej chwili dziecko traci swoją niewinność, a wraz z nią zaczyna tracić również zmysły. Zaraz po spotkaniu na wyspie Floria wyrusza na wyprawę mającą na celu zdobycie pożywienia dla ukrywających się Białorusinów. Nie bez przypadku ta feralna w skutkach podróż jest w istocie błądzeniem pośród coraz bardziej gęstniejącej mgły. Pod jej płaszczem odbywa się nieudany rytuał przejścia. Chłopiec nie zmienia się w mężczyznę, ale we wrak człowieka, w szaleńca szamocącego się niczym dzikie zwierzę schwytane w pułapkę. Na drugim brzegu morza bieli wojna przestaje być jedynie dochodzącymi z oddali dźwiękami wybuchów oraz pociskami powalającymi na ziemię potężne sosny. Po drugiej stronie krew spływa po udach zgwałconej kobiety, której dla żartu do ust włożono niewielką harmonijkę, serie z karabinu maszynowego dobijają ludzi uciekających ze stojącego w ogniu kościoła, a oprawcy jedynie się śmieją. Pewien filozof powiedział kiedyś, że śmiech to odruch odróżniający człowieka od zwierząt. W tym momencie należałoby jednak postawić sprawę inaczej i zapytać o to, w jakim świetle stawia nas takie rozóżnienie. Blask bijący od ognia trawiącego drewno oraz ludzkie szczątki ciężko nazwać bowiem światłem pozytywnym.
Spojrzenie ofiary
Mówienie o tym, że coś oddaje sens, sendo dramatu ludzi stojących w obliczu eksterminacji, zawsze obarczone jest pewną dozą umowności. Jest ona jednak potrzebna do tego, aby dyskurs dotyczący tego typu wydarzeń nie ograniczał się jedynie do cichych, intymnych rozmów toczonych za zamkniętymi drzwiami pomiędzy ocalałymi. Na to pozwolić nie można. Z ludobójstwem bezapelacyjnie należy mierzyć się na różnych poziomach, w tym na poziomie języka oraz obrazu, używanego do jego reprezentacji oraz opisu. Gdyby spytano mnie zatem o to, jaka filmowa twarz oddaje intelektualną bezradność człowieka wobec eksterminacji w sposób najpełniejszy, najbardziej przejmujący, bez wahania wskazałbym palcem na Alekseya Kravchenko, wcielającego się w rolę Florii. Gdyby spytano mnie natomiast o dźwięk, wybrałbym ciszę, niemy krzyk towarzyszący bohaterowi od czasu dotarcia do drugiego brzegu morza mgły. W tekstach dotyczących masowych czystek w trakcie II wojny światowej, ale i tych będących częścią historii najnowszej – w Srebrenicy, Rwandzie, często można się z tą ciszą spotkać. Człowiek pewny swojej śmierci nie zawsze krzyczy, czasem jedynie spogląda na oprawcę. Wzrok ten jest ponoć dla kata przekleństwem. W Afryce zabójcy przyrównują go do klątwy, która nęka mordercę do końca życia. W obliczu ostateczności język zawodzi, przypominając sobie o tym, że cisza jest jego znaczącą częścią.
W trakcie realizacji Idź i patrz Kravchenko nie mógł tego rozumieć. Nie przeszkodziło mu to jednak w stworzeniu jednej z najlepszych, o ile nie najlepszej, kreacji dziecięcej w historii kina. Zestawienie przerażonej, ogołoconej z człowieczeństwa twarzy Florii z jego lekko ociężałym, rozpromienionym obliczem z pierwszej partii filmu jest po prostu przerażające. To przemiana dużo bardziej wstrząsająca, aniżeli wojenne transformacje dorosłych bohaterów, pochodzących z najgłośniejszych tytułów poruszających temat wpływu wojny na psychikę człowieka. Kravchenko zostawia w tym kontekście za plecami nawet bohaterów Czasu apokalipsy. W jaki sposób młody chłopak był w stanie wejść w rolę do tego stopnia, że samo patrzenie na jego agonię staje się dla widza doświadczeniem bolesnym? O sytuacji na planie filmu Klimowa krążą legendy. Faktem jest to, że używano na nim ostrej amunicji, która niejednokrotnie mijała głowę nastolatka o kilkanaście centymetrów (scena z umierającą krową). Reżyser przyznaje się również do tego, że po obejrzeniu Szklanego serca Wernera Herzoga stwierdził, że hipnoza aktora byłaby doskonałym sposobem na zmniejszenie ewentualnej traumy związanej z udźwignięciem roli. Psychologowie nie zgodzili się na ten pomysł, ale czy to przesądza sprawę?
Klimowowi można zarzucać pewne historyczne przemilczenia. Wśród jego krytyków najczęściej podnoszone są argumenty dotyczące wygładzenia obrazu białoruskiej partyzantki i pominięcia roli UPA w działaniach na zachodzie Związku Radzieckiego. Rzucając oskarżenia należy pamiętać jednak o dwóch rzeczach. Po pierwsze, Idź i patrz czekało na zielone światło od cenzorów przez osiem lat. Jego realizację umożliwiła jedynie odwilż oraz okrągła rocznica zakończenia II wojny światowej. Klimow musiał uniknąć stworzenia filmu do szuflady archiwum. Po drugie, film nie jest kompleksowym spojrzeniem na front białoruski, ale studium konkretnego przypadku. Właśnie dlatego wszelka krytyka o naturze historycznej nie wydaje mi się w tym przypadku zasadna. Twórca nie przekłamuje historii, ale opowiada o jej wycinku, ważnym dla niego oraz Adamowicza.
Przede wszystkim, jest jednak Idź i patrz tym niemym krzykiem, klątwą, dostrzeżoną przez oprawcę w oczach ofiary, a te nie działają na zasadzie lustra. Sięgają głębiej. W lustrze morderca dostrzega bowiem człowieka, osobę, którą zna od dziecka. W odbiciu szklistych oczu straceńca zza człowieka wyłania się natomiast bestia, która raz obudzona, nigdy nie powróci do swojego legowiska.
* W biblijnym cytacie używam zwrotu “idź i patrz” mimo tego, że w przekładzie (Biblia Tysiąclecia) znajduje się w tym miejscu słowo “przyjdź”. Postanowiłem dokonać zmiany ze względu na to, że w białoruskim tłumaczeniu Apokalipsy czytanym przez Klimowa i jego brata odpowiadający przytoczonym wyżej zwrot brzmiał identycznie, jak tytuł filmu.