NAJDZIWNIEJSZE filmy studia A24
Legenda głosi, iż studio A24 zawdzięcza swoją nazwę włoskiej autostradzie A24 łączącej Rzym z miastem Teramo, którą pewnego upalnego dnia 2012 roku podróżował David Katz. W przypływie olśnienia Katz wymyślił, że skontaktuje się z Davidem Fenkelem i Johnem Hodgesem, aby założyć firmę najpierw dystrybuującą, a następnie produkującą tzw. filmy niezależne. Dziś mające na karku niespełna 10 lat A24 jawi się jako kultowe. W jaki sposób „skromne” amerykańskie studio stało się najfajniejszą firmą produkującą i dystrybuującą filmy w Hollywood? Jak, nie uciekając się do tworzenia franczyz i kina superbohaterskiego, osiągnęło swój sukces? Właściciele oraz pracownicy studia A24 twierdzą, że polegają wyłącznie na swojej intuicji i guście. Osobiście dodałbym do tego skłonność do podejmowania ryzyka albo pewnego rodzaju szaleństwo. Któż o zdrowych zmysłach lub niebędący ryzykantem zdobyłby się bowiem na dystrybucję i produkcję tak dziwnych filmów, jak te wymienione w niniejszym zestawieniu?
Lobster (2016)
The Lobster to podróż w niedaleką przyszłość, w której samotni ludzie są aresztowani i przenoszeni do Hotelu, gdzie w ciągu 45 dni muszą odnaleźć swoją drugą połowę. Jeśli ta sztuka im się nie uda, zostaną przemienieni w wybrane przez siebie zwierzę. Posługując się przede wszystkim absurdem, Yorgos Lanthimos snuje historię o ludziach, którzy przywdziewają maski, aby dopasować się do otoczenia. Grek w swoim anglojęzycznym debiucie rozprawia również o kontroli, wykluczeniu społecznym, manipulacji oraz o łamaniu zasad po to tylko, by podporządkować się kolejnym. Lobster nikogo nie pozostawi obojętnym. W moim odczuciu to jedno z najdziwniejszych filmowych dzieł sztuki.
Człowiek-scyzoryk (2016)
Teraz coś dla tych czytelników, którzy uważają, że wymieniony powyżej tytuł nie reprezentuje sobą tak naprawdę nic dziwnego i widzieli setki bardziej zakręconych produkcji. Przed państwem Człowiek-scyzoryk Dana Kwana i Daniela Scheinerta, czyli najinteligentniejszy film o pierdzących zwłokach, jaki kiedykolwiek powstał. Chociaż przyznam, że nie naliczyłem ich zbyt wiele w historii światowej kinematografii. Człowiek-scyzoryk to produkcja jedyna w swoim rodzaju, a zarazem najbardziej absurdalna reinterpretacja przygód Robinsona Crusoe. Film opowiada o rozbitku Hanku (Paul Dano), który postanawia popełnić samobójstwo, wieszając się na lianie. Od odebrania sobie życia odwodzi Hanka Manny (Daniel Radcliffe), czyli leżące na brzegu ciało młodego mężczyzny. Między postaciami zawiązuje się szczególna nić porozumienia. Pierdzące zwłoki mężczyzny o imieniu Manny pomagają powrócić Hankowi do cywilizacji, są dla niego również źródłem samoakceptacji i wolności. Film duetu The Daniels w grubiański, śmiały, ale skuteczny sposób ściąga ciasny gorset ograniczającej człowieka obyczajowości. To dzieło bezkompromisowe, kontrowersyjne, ale jednocześnie pomysłowe, kreatywne. Człowiek-scyzoryk bawi, uczy i wzrusza. Serio!
In Fabric (2018)
Po niedyskretnych żartach duetu The Daniels przyszedł moment na odrobinę dziwacznej, nieco staromodnej elegancji, którą zagwarantuje wam Peter Strickland. In Fabric łączy dwie historie. Pierwsza z nich opowiada o Sheili (Marianne Jean-Baptiste), kobiety około pięćdziesiątki, która po rozstaniu z mężem szuka czułego, odpowiedzialnego faceta na długie spacery, a może i coś więcej. W drugiej części filmu poznajemy natomiast planujących wkrótce ślub Rega (Leo Bill) i Babs (Hayley Squires). Chociaż film Stricklanda obfituje w całkiem dużą liczbę postaci, to główną bohaterką In Fabric jest… czerwona sukienka. To właśnie ona spaja obie przedstawione historie. W jaki sposób? A w taki, że każda z opisanych wyżej postaci ma z wspomnianą sukienką do czynienia i każda z nich przeżywa z tego powodu horror. Dzieło Stricklanda jest piękne i wystylizowane zarówno pod względem treści, jak i formy. Widać w In Fabric nawiązania do popularnego we włoskim kinie grozy lat 70. i 80. nurtu giallo. Jeżeli jednak miałbym odpowiedzieć na pytanie, czy In Fabric ma jakiś głębszy sens, to pewnie odparłbym, że nie. Jestem bowiem zdania, że dzieło Stricklanda to po prostu dobra zabawa. Brytyjczyk zaczął zastanawiać się, jakie historie noszą w sobie ciuchy ze sklepów z używaną odzieżą i postanowił zrobić o tym film. Któż bogatemu zabroni?
Tajemnice Silver Lake (2018)
Sam (Andrew Garfield) to 30-letni leser, którego pustą egzystencję wypełnia nieoczekiwanie zagadkowe śledztwo w sprawie zaginięcia pięknej sąsiadki (Riley Keough), wiodące wśród mrocznych ulic i podziemi Los Angeles. Sarah przepada jak kamień w wodę, chociaż jeszcze dzień wcześniej pływała szczęśliwa w basenie, przypominając Marilyn Monroe z niedokończonego filmu George’a Cukora Something’s Got to Give. Sam z kolei, zanim został domorosłym J.J. Gittesem, podglądał zaginioną chwilę później kobietę przez okno swego mieszkania niczym przykuty do wózka inwalidzkiego fotograf ze słynnego filmu Hitchcocka. Tajemnice Silver Lake to gatunkowy kolaż. Kryminał w stylu noir miesza się tu z thrillerem i elementami horroru. Wszystko jednak podano w sosie komediowym, a momentami surrealistycznym. Dochodzenie detektywa Sama opiera się na absurdzie i nostalgii. Okazuje się bowiem, że nawet mapa dołączona do płatków śniadaniowych, słuchana od tyłu piosenka pop, sugestie podprogowe reklam telewizyjnych czy stary numer „Playboya” mogą doprowadzić do rozwikłania zagadki zaginięcia pięknej sąsiadki. Główny bohater przekonany jest też o swojej wyjątkowości. Uważa, że jego dotychczasowe życie, a także wszelkie produkty popkultury, które przez lata istnienia fetyszyzował, służą szczytnemu celowi, jakim jest odnalezienie zaginionej dziewczyny. Brzmi dziwacznie, jeśli jednak przyjrzeć się temu bliżej, to postać Sama skupia jak w soczewce wszelkie stereotypowe przywary pokolenia millenialsów: leniwi, pozbawieni własnych poglądów, pewni siebie, z ogromnym apetytem na życie bez zobowiązań. Twórca Coś za mną chodzi przedstawia więc satyrę na pokolenie Y, podkreślając, że produkty popkultury dodają mu fałszywej wyjątkowości. Problem z kulturą masową polega na tym, że doszukujemy się rozwiązania sekretów naszego istnienia właśnie za jej pomocą. Traktujemy ją jako kod, analizujemy jej wytwory, nawet te najprostsze, nadinterpretując ich znaczenie. Film Mitchella to zresztą jedna wielka analogia, zabawa w skojarzenia, czyli kolejny dowód na to, jak zaśmiecone są nasze umysły.
Dick Long nie żyje (2019)
W jednej z początkowych scen produkcji Daniela Scheinerta tytułowy Richard Long zadaje swoim kumplom pytanie: „Hey, you motherfuckers wanna get weird?”. Wspólne granie na gitarach i perkusji trzech mężczyzn przemienia się wówczas w dzikie imprezowanie. Kilka scen później ni stąd, ni zowąd widzimy, jak Zeke (Michael Abbott) i Earl wiozą autem wykrwawiającego się na tylnym siedzeniu Dicka. Impreza ewidentnie wymknęła się spod kontroli. Można by powiedzieć, że to się zdarza, ale jednak coś tu nie gra, bo zamiast zawieźć i zanieść nieprzytomnego kumpla do szpitala, Zeke i Earl zostawiają go pod szpitalnym budynkiem i dają nogę. Kilka filmowych godzin później tytuł produkcji staje się faktem, Dick Long nie żyje, a widzowie pozostają z pytaniem, jak, u licha, do tego doszło. Rozwiązanie tej zagadki nie należy jednak z pewnością do tych przynoszących ulgę wszystkim zniecierpliwionym. Uwierzcie mi, tak naprawdę wcale nie chcecie poznać przyczyny śmierci Dicka Longa. To dziwne, ale milszym doświadczeniem jest słuchanie piosenek zespołu Nickelback i podglądanie poczynań dwóch totalnych głąbów, jakimi bez wątpienia są Zeke i Earl, a którzy przez śmierć Richarda znaleźli się w (nie)poważnych tarapatach. Lubię was bardzo, drodzy czytelnicy, ale nie wyświadczę wam tej przysługi i nie zdradzę, dlaczego Dick Long nie żyje. Zanim sami do tego dojdziecie, wiedzcie tylko, że produkcja Daniela Scheinerta została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Powodzenia!
Midsommar. W biały dzień (2019)
Midsommar. W biały dzień to drugi pełnometrażowy film Ariego Astera, amerykańskiego reżysera i scenarzysty, którego już okrzyknięto królem kina grozy XXI wieku. Co takiego spowodowało, że tytuły Astera cieszą się tak dużym powodzeniem? Wyjaśnię to wam właśnie na przykładzie Midsommar. Pierwsze spotkanie z tym filmem zazwyczaj kończy się specyficznym połączeniem ekscytacji i niedowierzania wyrażanym pytaniem: Wow! Co ja właśnie obejrzałam/obejrzałem? Dzieje się tak dlatego, ponieważ Aster bierze na warsztat sprawy, które dotyczą każdego z nas. Następnie doprawia je szczyptą grozy, folkloru i dziwaczności, co w połączeniu z doskonałymi kreacjami aktorskimi (zjawiskowa Florence Pugh) i przepiękną oprawą wizualną (zdjęcia Pawła Pogorzelskiego) dostarcza widzom niespotykanych dotychczas emocji. Jeżeli zatem pragniecie obejrzeć nietuzinkowy film o rozstaniu, zdradzie oraz będący jednocześnie pewnego rodzaju studium żalu i żałoby zachęcam serdecznie sięgnąć po Midsommar. To diabelnie precyzyjne, skrupulatne, pełne aluzji, zagadek i odniesień dziwne dzieło, które pozostanie w waszych umysłach na długo po seansie. Przysięgam, że moja polecajka nie wyrządzam wam niedźwiedziej przysługi.
Lamb (2021)
Chociaż synonimem wyrazu „dziwny” nie zawsze jest wyraz „oryginalny”, to w kontekście filmu Lamb Valdimara Jóhannssona można z powodzeniem naprzemiennie używać tych dwóch określeń. Bee, oj, przepraszam, ba! Lamb to nie tylko dziwna i zarazem oryginalna rzecz, ale również coś zupełnie nowego, coś niespotykanego nawet jak na standardy studia A24. Akcja debiutu Jóhannssona rozgrywa się na położonej na odludziu owczej farmie, którą prowadzi milcząca para, María (Noomi Rapace) i Ingvar (Hilmir Snær Guðnason). Ich spokojne, wypełnione pracą życie odmieni się, gdy w zagrodzie przyjdzie na świat niezwykła istota. Zapewniam, że dziwaczność, oryginalność i świeżość tej produkcji sprawi, że będziecie podczas seansu na zmianę oczarowani, przerażeni, uśmiechnięci i zapłakani. Gwarantuję, że jeszcze nigdy nie doświadczyliście w kinie czegoś podobnego.