ZIELONY RYCERZ. GREEN KNIGHT. Podróż ważniejsza od celu
Czas oczekiwania dobiegł końca. Pandemia niespodziewanie wydłużyła podróż Zielonego rycerza do kin, ale w końcu dotarł on do celu. A ma do zaoferowania wiele: zapierające dech w piersiach widoki, skąpane w gęstej mgle tajemnice, porozumiewające się dwuznacznościami postacie, artystyczną brawurę, tak rzadko spotykaną w osadzonych w średniowiecznej epoce utworach. I przede wszystkim – treściowe przetasowania, które rzucają nowe światło na poruszane w adaptowanym poemacie motywy, i udowadniają, że pomimo upływu wieków wciąż możemy w nim odnaleźć nowe znaczenia.
Autorska zuchwałość, z jaką odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię David Lowery traktuje powszechnie przyjętą wersję legendy o Sir Gawainie, uderza już w pierwszej scenie filmu. Oto główny bohater – w oryginale wzór cnót wszelakich – budzi się w burdelu, zaczepiany przez kochankę. Dalej pojawiają się zaś kolejne różnice: tutaj Gawain nie jest jeszcze rycerzem, dopiero aspiruje do tego, by zasłużyć na to miano; jego umysł drążą pytania o istotę honoru, a w podróż wyrusza dzięki namowom najbliższych, nie zaś własnemu żelaznemu postanowieniu. Obserwujemy więc nie opowieść o czcigodnym człowieku, który musi jedynie potwierdzić swoją szlachetność, lecz pełnoprawną drogę bohatera mającą na celu sprawdzenie, czy jest godny cech, jakie sam sobie przypisuje.
Fabularnych purystów (jakkolwiek niedorzecznym nie byłoby mówić o jednej właściwej wersji w przypadku wielokrotnie przepisywanego poematu, którego autora nie znamy) uspokajam: zmiany nie są aż tak daleko idące, żeby mówić o kompletnym wywróceniu oryginału do góry nogami. Szkielet historii pozostaje ten sam – na zamku zjawia się tajemnicza postać, tytułowy Zielony Rycerz, i tubalnym, budzącym respekt głosem Ralpha Inesona wyzywa Rycerzy Okrągłego Stołu na pojedynek. Wyzwanie przyjmuje chcący udowodnić swoją wielkość – mimo że sam nie jest pewien znaczenia tego słowa – Gawain (Dev Patel). Zaproponowana przez nieznajomą istotę walka nie opiera się jednak na klasycznej szermierce, lecz związanej honorem obietnicy – Rycerz pozwoli zadać sobie jeden cios, a za rok będzie oczekiwał przeciwnika w Zielonej Kaplicy, gdzie odpłaci mu się dokładnie tym samym ciosem. Trafienie Gawaina pozbawia go głowy, ale ten, jak gdyby nigdy nic, podnosi ją i odjeżdża. Mija rok.
Być może zaprezentowane przeze mnie w ten sposób wydarzenia nie brzmią szczególnie spektakularnie, ale siła utworu Lowery’ego opiera się na ich audiowizualnym ukazaniu. Reżyser celebruje nawet tak błahe, zdawałoby się, momenty jak odczytanie wyzwania Zielonego Rycerza, opakowując je w szereg równolegle zmontowanych ujęć, nakładając na nie głosy dwóch aktorów i w końcu kilkukrotnie zmieniając kolorystykę obrazu. Stopień technicznego dopieszczenia filmu jest niewyobrażalny, tym bardziej że autor miesza sprzeczne techniki, częstokroć podważając naszą percepcję. Raz korzysta z oświetlenia diegetycznego, przez co bohaterowie poruszają się po budowlach spowici typowym dla średniowiecza półmrokiem, innym razem dokłada światło niediegetyczne, a ich twarze rozbłyskują zielenią lub czerwienią.
Nie bez powodu zresztą przytoczyłem akurat te dwa kolory, gdyż odgrywają one ważną rolę w kreowaniu świata przedstawionego, nie tylko na poziomie formalnym, ale i fabularnym. Dość powiedzieć, że tyrada (świetnie zagrana, nawiasem mówiąc) jednej z kobiet odgrywanych przez Alicię Vikander poświęcona jest właśnie znaczeniu barw w ludzkiej codzienności. Tym samym całość zyskuje podtekst ekologiczny, w który jednak nie będę głębiej wchodził ze względu na to, że zostaje dość dosłownie wypowiedziany i parafrazowanie go byłoby niepotrzebne. Wierzcie mi na słowo – jeśli chcecie się wybrać do kina, żeby podziwiać przyrodę, nie będziecie zawiedzeni. Obiektyw Andrew Droza Palermo jednocześnie oddaje piękno zalesionych, górzystych i równinnych terenów (przy okazji nie odwracając wzroku na widok karczujących okolicę drwali czy usłanego ciałami pobojowiska) oraz prezentuje ich grozę, gdy protagonista traci panowanie nad sytuacją.
A traci ją – traci wielokrotnie, bowiem nie wszystkie podjęte przez niego decyzje są właściwe. Znakomicie budowany przez Patela na sprzecznościach Gawain nie jest idealny, nawet jeśli sam chciałby wierzyć, że jest. Przebija przez niego zarówno odwaga, jak i tchórzostwo; zarówno śmiałość, jak i niezdecydowanie, a przede wszystkim – egoizm. Najważniejszy wątek oryginału, czyli poddawanie wojownika kolejnym próbom charakteru, wyrasta na główny motyw także tutaj. Gawain chce osiągnąć wielkość. Ale czy na pewno? – dopytuje go grana przez Joela Edgertona postać, gdy zamiast konkretnej odpowiedzi otrzymuje wahanie. I czym właściwie jest ta wielkość? Gawain wierzy, że czeka go ona na końcu wyprawy, że jedynym sposobem jej uzyskania jest dotarcie do celu, jednak – jak w każdym dobrym kinie drogi – ważniejsze pozostaje to, co odkryje w trakcie podróży w sobie samym, niż to, co znajdzie na mecie.
A my podążamy razem z nim, błyskawicznie zassani w hipnotyczną narrację Lowery’ego. Towarzyszące nam w drodze podniosłe zaśpiewy kobiecych chórów co i raz cichną w zestawieniu ze złowieszczymi świstami i zapowiadającym wielkie wydarzenia dudnieniem. Jest to i kino przygodowe, i baśń, ale z gatunku tych mrocznych, które nawet sceny uwodzenia udziwniają do tego stopnia, że zmieniają je w coś w rodzaju koszmaru na jawie. Choć warto zaznaczyć, że absolutnie nie porównywałbym tutejszej wizji z turpistycznymi dziełami Matteo Garrone, bowiem Lowery celuje w nieco inną estetykę – odnajduje przerażające elementy w pięknie, nie odwrotnie. Z niejednorodnością zaprezentowanej przez niego wizji współgrają drugoplanowe występy aktorskie – jedne bardziej przerysowane (Barry Keoghan ponownie i z powodzeniem przyjmuje psychopatyczną pozę z Zabicia świętego jelenia), inne mniej (Sean Harris jako doświadczony, autentycznie zatroskany losem siostrzeńca władca również jest znakomity).
Najnowszy film wytwórni A24 opowiada historię podróży ku wielkości, jednocześnie samemu osiągając wielkość. To wyjątkowe przełożenie legendy arturiańskiej na współczesny język, dokonujące reinterpretacji materiału i treściowej, i formalnej. Jak przekonuje twórca – nieważny jest punkt docelowy, lecz to, czego się nauczymy po drodze do jego osiągnięcia. Nic dodać, nic ująć. Życzyłbym sobie, żebyśmy częściej wyciągali z kina tyle, co z seansu Zielonego Rycerza.