WIKING. Mit, koszmar i krew
Dekapitacja jak kromka chleba. Wnętrzności na wierzchu jak wschód słońca. Rany kłute, wdech powietrza, rany cięte, wydech. Amleth od dziecka chowany jest z mieczem w ręku. Jego ojciec, król Aurvandil (Ethan Hawke), ma raczej swoje na sumieniu. Splądrowane wioski i spalone chaty, rządy twardą ręką, wrogowie rozsiani po świecie, spiskowcy wśród podwładnych. Władca marzy o honorowej śmierci na polu bitwy, ale wie, że prędzej padnie od sztyletu wbitego w plecy: przez przyjaciela, przez żonę, przez brata. Młody Amleth musi być więc gotowy. Musi być ciągle czujny i właściwie uformowany, by – gdy nadejdzie pora – zapragnąć zemsty, by być nią przeżarty do szpiku kości.
Aurvandil przewidział zdradę (rodzinne awantury o tron zazwyczaj kończą się krwawo). Nastoletni Amleth ucieka z Islandii, bo jest jeszcze za słaby i za kruchy. Za mało krzepy w rękach i tkanki mięśniowej, za mało doświadczenia w boju. Został już jednak naznaczony, a jego los wewnętrznie zdefiniowany. Pomści ojca, uratuje matkę (Nicole Kidman). Koniec kropka. Niczego więcej od życia nie chce, niczego więcej nie potrzebuje. Po kilkunastu latach dorosły Amleth (Alexander Skarsgård) wraca, napakowany jak Conan Barbarzyńca i całkowicie skupiony. Wykonać tylko jedno zadanie. Bez względu na koszty i cierpienie, jakie może go spotkać i jakie może wyrządzić.
Kino postaw i ruchu
Wiking Roberta Eggersa to kino ulepione z krwi i błota, nasycone wrzaskiem rozczłonkowywanych ofiar i gruchotem łamanych kończyn. Otwarcie filmu i jego pierwsze rozdziały (film ma ich kilka) mają przekonujący rozmach i dramaturgiczny ciężar. Szerokie plany, wzniosła scenografia i rozbudowane inscenizacyjnie sekwencje udowadniają, jak rozwinął się reżyserski warsztat Eggersa. Z czasem Wiking zmienia swoją perspektywę i nieznacznie się wycisza. Roztrzaskiwane czaszki ustępuje miejsca emocjonalnym rozterkom. Wojenny patos przemienia się w swobodnie plecioną intrygę i planowanie zasadzki. Niestety druga połowa filmu jest zbyt pospieszna, dialogi aż nadto deklaratywne, motywacje wyrażane zbyt bezpośrednio, a zwroty fabularne wyraźnie spóźnione. Za dużo słów, gdy wystarczają czyny. To kino postaw, ruchu, min i warknięć, a nie tekstu.
Atutem Wikinga jest przede wszystkim wizualna narracja, fizyczność aktorskiej gry i techniczna oprawa. Robert Eggers przy tym sprawnie przeskakuje między kilkoma porządkami przedstawionego świata. Na pierwszym planie mamy bowiem fizyczną vendettę. Oko za oko, ząb za ząb. Amletha dręczą również koszmary i przeróżne wizje. Spotyka w nich wiedźmy, wróżące mu przyszłość, szamanów wyznaczających heroiczne zadania. Amleth miota się między jawą i snem. Oba te plany mają go prowadzić do tego samego finału. Wikinga dopełnia również nordycka mitologia i jej postacie: od Odyna przez Norny po Freję. Film Eggersa może być kolejnym mitem o wojnie, o braterskiej zdradzie, o przeznaczeniu, o zmierzaniu przez życie w stronę Valhalli.
Może być też kolejną trawestacją wątków z szekspirowskich tragedii. Mniejsza o same podobieństwo imienia głównego bohatera Wikinga z Hamletem. Dużo istotniejsza jest fabularna zbieżność w zawiązaniu konfliktu. W cechach innej bohaterki odnajdziemy bezwzględność i wyrachowanie Lady Makbet. Wiking jest przyziemny, wulgarny i brudny. Jeśli szukacie w kinie naturalizmu i cielesności, to film Roberta Eggersa jest na pewno ekstremalną propozycją. Literackie konteksty i mitologiczne odwołania, wplecione mniej i bardziej subtelnie, mają nadawać wszystkim zdarzeniom rangę alegorii i uniwersalnych znaczeń. To nie postaci, ale symboliczne figury. To nie dworskie intrygi, ale konflikty tragiczne. To nie sny, ale boskie interwencje.
Robert Eggers chce jednocześnie dać nam w pysk i zapewnić erudycyjne objawienie. Nie ma w tym artystowskiej kalkulacji. Są na pewno wysokie artystyczne ambicje. Mistyczne wątki są na swoim miejscu. Najczęściej coś do Wikinga wnoszą, rzadko niepotrzebnie rozpraszają. Właściwie zaostrzone miecze tną, co należy. Rzadko są jedynie pobocznym rekwizytem. A zemsta? Jak zawsze pozostaje destrukcyjna.