SUPERPOSITION. Lśnienie w duńskim lesie [RECENZJA]
Zaczyna się jak słynny horror Stanleya Kubricka. Ujęcie z lotu ptaka na przemierzający leśną gęstwinę samochód. W środku młode małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem. Teit (Mikkel Boe Følsgaard) i Stine (Marie Bach Hansen) postanowili, podobnie jak czterdzieści lat wcześniej Jack Torrence, odciąć się od cywilizacji, aby w ciszy i spokoju, na kompletnym odludziu, zająć się realizacją własnych projektów artystycznych. Ona jest początkującą pisarką, a on popularnym podcasterem, zarabiającym na dzieleniu się historiami ze swojego życia. Jak nietrudno się domyślić: leśna sielanka zamienia się wkrótce w soczystą psychodramę, którą napędzają niezabliźnione rany z przeszłości oraz, ściśle z nimi powiązany, wątek nadprzyrodzony.
Jeżeli punkt wyjścia Karoline Lyngbye zaczerpnęła – świadomie bądź nie – od Kubricka, tak rozwinięcie jej opowieści plasuje się bliżej społecznych satyr Rubena Östlunda. Chodzi w gruncie rzeczy o to samo – wypunktowanie skandynawskich burżujów. Szybki rzut oka pod maskę idealnego małżeństwa z wyższej klasy społecznej wystarczy, abyśmy dojrzeli ludzi pretensjonalnych i protekcjonalnych. Skupionych niemalże wyłącznie na sobie, ergo na własnych ambicjach zawodowych. Wybujałe ego bohaterów sprawia, że ich relacja przypomina ciągłą przepychankę, werbalną walkę o władzę. W konsekwencji oboje tracą z radaru drugą osobę, jej potrzeby emocjonalne i fizyczne. Gubi się w tym wszystkim również syn – ostatnie, poza siłą przyzwyczajenia, spoiwo związku Teita i Stine.
Z czasem bohaterowie zaczynają czuć się wśród skandynawskiej fauny i flory coraz bardziej swobodnie. Uprawiają własny ogródek warzywny, odzyskują utracony kontakt z naturą podczas długich spacerów, realizują założone cele artystyczne. Zaczynamy się zastanawiać: może jest dla nich jeszcze jakaś nadzieja? Według wszelkich prawideł kina grozy, idylla musi jednak zostać przerwana. Reżyserka nie spieszy się w tym aspekcie: buduje klimat niepokoju starannie i metodycznie. Często korzysta ze statycznej, niezaangażowanej kamery, co nadaje filmowi charakter chłodnego eksperymentu naukowego. Zupełnie tak, jakby reżyserka wrzuciła bohaterów do szczelnie zamkniętego terrarium, a następnie obserwowała, jak miotają się bezradnie w poszukiwaniu ucieczki. Wprowadza sytuację kryzysową, konsekwentnie wyciągając ze swoich obiektów to, co najgorsze. Rozpoczyna jednak od subtelnych sygnałów. W skrzynce na listy pojawiają się kopie audycji Teita. Las przeczesuje w nocy tajemnicze światło. Po drugiej stronie jeziora kręcą się jacyś ludzie. Kulminacją tych wszystkich zabiegów jest scena, w której Stine – przekonana o tym, że zza drzewa obserwuje ją obca kobieta – gubi w lesie swojego syna. Reperkusje tego wydarzenia będą opłakane.
W pierwszym odcinku nagrywanego w lesie podcastu bohaterowie stwierdzają, że celem ich pobytu jest nie tylko odnalezienie spokoju oraz inspiracji do pracy twórczej, ale również „samych siebie”. Lyngbye w ironicznym, z lekka sadystycznym geście postanawia spełnić ich prośbę. Motyw lustrzanego odbicia powtarza się w Superposition regularnie. Kamera z uporem maniaka prezentuje nam szyby, lustra i taflę jeziora, przygotowując w ten sposób grunt pod główny twist fabularny, w którym Teit i Stine spotykają własnych doppelgängerów. Nie są to jednak okrutne, krwiożercze sobowtóry jak w Twin Peaks Lyncha czy To my Peele’a. Innowacyjność pomysłu Lyngbye zasadza się na tym, że Teit i Stine trafiają na niemalże dokładne kopie samych siebie – z delikatnie, prawie niezauważalnie zmodyfikowanymi życiorysami. W momencie ujawnienia czającego się w lesie zagrożenia Superposition ewoluuje gatunkowo – z horroru zmienia się w thriller psychologiczny z wyraźnie wyodrębnionym elementem science fiction. Pomiędzy bohaterami zaczynają nawiązywać się nici porozumienia, a następnie – mniej lub bardziej spodziewane – sojusze. Stawką w tej grze okazuje się opieka nad Nemo, który jako jedyny nie posiada fizycznego odpowiednika. Szybko zaczynamy domyślać się dlaczego.
Teit i Stine mogą spojrzeć na samych siebie z zewnątrz – zobaczyć swoje ciało, zachowania, nawyki z perspektywy trzecioosobowej. Kto z nas nie chciałby otrzymać kiedyś podobnej możliwości? To, co widzą, przeraża ich i fascynuje jednocześnie. Zakorzeniony w bohaterach narcyzm dopada wewnętrzny paradoks. Posiadanie sobowtóra umożliwia, w dość pokrętny sposób, głębsze poznanie samego siebie, w tym samym czasie stanowiąc zagrożenie dla indywidualności, integralności jednostki. Namiastki tego uczucia doświadczają zapewne osoby, które mieszkają na co dzień z bratem bliźniakiem lub siostrą bliźniaczką. Bratersko–siostrzeńska solidarność mierzy się nieustannie z potrzebą dominacji, uzurpacji „wspólnej” tożsamości – opowiadał nam o tym zarówno David Cronenberg (Nierozłączni), jak i François Ozon (Podwójny kochanek).
Superposistion najlepsze jest wtedy, kiedy reżyserka skupia się na socjologicznej analizie absurdalnej sytuacji bohaterów: w scenach coraz bardziej komfortowych interakcji między członkami podwójnego małżeństwa. Niestety, intryga musi w końcu zostać rozwiązana. W kluczowym momencie Lyngbye idzie po linii najmniejszego oporu, a szkoda, bo pomysł wyjściowy aż prosił się o bardziej szalone, zdecydowanie mniej bezpieczne zakończenie. Więcej w debiutującej reżyserce z Östlunda niż z Pelee’a czy Kubricka. Choć, jeżeli wierzyć wywiadom, Dunka wolałaby raczej, żeby było na odwrót.