search
REKLAMA
Recenzje

TO MY. Prawdziwa groza chodzi dwójkami

Radosław Pisula

23 marca 2019

REKLAMA

Jordan Peele dwa lata temu rozbił filmowy bank debiutanckim Uciekaj! Ten błyskotliwy komentarz na temat napięć na tle rasowym w Ameryce, przeciśnięty przez gatunkowe tryby horroru, przyniósł mu Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny i dwie nominacje: za najlepszy film i reżyserię. Tym samym reżyser postawił sobie poprzeczkę na niebotycznym wręcz poziomie, bo mało kto spodziewał się takiego sukcesu debiutu, a teraz każdy kolejny film Peele’a, znanego wcześniej głównie z dorobku komediowego, musi nawet nie tyle przegonić to dzieło, ile chociaż spróbować biec z nim łeb w łeb. Czy drugie dziecko Amerykanina ugruntowało jego mocarstwowe zapędy na polu kina grozy?

O To my najlepiej przed seansem wiedzieć jak najmniej, unikać zwiastunów, przypadkowych opisów, jakichkolwiek klipów. Wystarczy wiedzieć, że zdrowa amerykańska rodzina nuklearna – matka, ojciec, syn, córka – wpada na urlop do nadmorskiego miasta, mocno związanego z dzieciństwem rodzicielki. Sielankowy odpoczynek zmienia się diametralnie, gdy w nocy pod ich domem staje czwórka ludzi ubrana na czerwono, okazująca się ich mocno zwichrowanymi sobowtórami. Wtedy zaczyna się gra o życie w stylu kina typu home invasion, przeradzająca się coraz bardziej w dziwaczną psychologiczną sekcję na otwartym ciele tak bohaterów, jak i Ameryki.

Peele to absolutny fanatyk horroru i z każdej klatki jego nowego filmu przebija miłość do tego gatunku. Jednak nie jest odtwórczy i z gracją podobną do Quentina Tarantino przetwarza utarte rozwiązania przez swoją własną już wyraźnie rozpoznawalną autorską wrażliwość. To my znakomicie działa na kilku poziomach. Film jest rasowym straszakiem, inspirowanym kultową Strefą mroku, gdzie misternie budowana atmosfera skrajnego niepokoju jest dużo bardziej efektywna od epatowania rozlewem krwi. Zresztą cały seans otwiera informacja o tym, że na terenie Stanów Zjednoczonych istnieją podziemne bazy i przebiegające pod ziemią systemy tuneli, czym wyraźnie zaznaczono, że nikt tutaj nie chce uciekać od tej trochę kuriozalnej i nęcącej strony kina grozy, gdzie dziwne musi stawać się dziwniejsze, a codzienność jest prezentowana w krzywym zwierciadle. Fascynacja dualizmem wyziera tutaj z wielu wątków, wprowadzając niepokój na poziomie tego, że wszystko, co jest nam bliskie, może mieć swoje zupełnie odmienne oblicze.

to-my

Twórca unika rzucania w widza jakimiś jazgocącymi głupotami i cały czas kontroluje ekran – wszystko jest przejrzyste, kamera niczym po malarskim płótnie nieśpiesznie podąża za coraz bardziej zaszczutymi bohaterami. Rzadko zdarza się, żeby reżyser tak umiejętnie prowadził narrację obrazem, dawkował odpowiedzi, uwodził kolejnymi zdjęciami – a To my hipnotyzuje klimatem dziwacznej paranoi, zanurzenia w czymś pozornie rozpoznawalnym, ale zupełnie obcym i wykręconym (przypominając trochę Funny Games Hanekego).

A to wykręcenie i grozę potęguje tutaj, podobnie zresztą jak w Uciekaj!, fantastyczna obsada. Aktorzy musieli stworzyć dwie kompletnie różne wersje swoich bohaterów, bo na ich interakcji zasadzają się kluczowe rozwiązania i najjaśniej lśni Lupita Nyong’o, która prawdopodobnie zapracowała sobie na kolejną nominację do Oscara. Jest znakomita w wersji postawionej pod ścianą matki, która musi walczyć o swoich bliskich i rozprawić się z niezagojonymi traumami, ale prawdziwie uderza widza po głowie, gdy przeistacza się w nieludzką wersję z odbicia lustrzanego – modulowanie głosu, gra panicznym wzrokiem, sposób poruszania się, to wszystko składa się na kompletnie inną postać, która pozornie jest taka sama. W ogóle taka nienaturalność i koszmarne operowanie mimiką w połączeniu z zagrywkami reżysera (fetyszyzacja przepełnionych obłędem twarzy poprzez zbliżenia) wypalają tutaj w przypadku praktycznie każdego istotnego aktora.

Peele bierze utarte schematy znane z kina grozy i oblepia je celnym komentarzem na temat nadal nieprzetrawionej opresyjności trawiącej Amerykę. Nie robi tego nachalnie, film cały czas pozostaje trzymającym za gardło horrorem, ale przekaz jest wyraźny, dosadny i niezwykle błyskotliwy. Nie ucieka od kuriozalności horrorowych rozwiązań, humoru, pozwala sobie na rozpoznawalne wolty, jednak cały czas czuć tutaj nową jakość, wyraźny artystyczny odcisk i to, że Peele ma naprawdę dużo do powiedzenia – nadal o problemach na tle rasowym, głęboko skrywanych grzechach Ameryki, konsumpcjonizmie, zamiataniu niewygodnych spraw pod dywan, problemie stawiania czoła samemu sobie, rozpadzie rodziny, potrzebie zrozumienia. Produkcja jest wypełniona komentarzem tak, że obraz aż pęcznieje, i zdecydowanie warta jest wielokrotnego przypominania. Nie ma szans, żeby ta błyskotliwa gra z widzem zniknęła gdzieś w natłoku nowej historii kina.

Peele zdecydowanie sprostał oczekiwaniom względem następcy kapitalnego Uciekaj! – nie próbuje jednak odcinać od niego kuponów i mimo że w niektórych momentach w To my zahacza o podobną tematykę, to ostatecznie serwuje dzieło na wskroś unikatowe, chociaż zbudowane na bazie znanych elementów gatunkowych. I nade wszystko, w połączeniu ze znakomitą obsadą, reżyser zupełnie tarmosi aparat poznawczy widza, oblepia go klimatem niepokoju i po prostu potrafi wystraszyć, przemycając przy tym swoje zdanie na kilka naprawdę istotnych spraw. Chce mi się o tym myśleć, chce mi się o tym mówić. Jordan Peele po raz kolejny sprawił, że warto się bać.

REKLAMA