search
REKLAMA
Archiwum

OBCY KONTRA PREDATOR 2. Trywialny i śmieszny

Tekst gościnny

26 czerwca 2019

REKLAMA

Autorem tekstu jest Szymon Kasprzyk.

Kiedy w 2004 roku na ekrany kin wchodziła pierwsza część AvP, wszyscy z niecierpliwością oczekiwaliśmy krwawego starcia dwóch legend kina SF. Co z tego wyszło – wszyscy doskonale pamiętamy. Jednak „dzieło” Andersona, mimo swojej ułomności i szerokiej fali krytyki, odniosło spory sukces finansowy. Tym samym było tylko kwestią czasu, aby rozochocony zyskiem Fox wypuścił kolejną część. Po trzech latach oczekiwaniom stało się zadość i w ten oto sposób na ekranach kin zawitał sequel. Tym razem za kamerą stanęli bracia Strause, którzy, biorąc sobie do serca negatywne opinie widzów rozczarowanych mizernością części pierwszej, postanowili zmienić koncepcję filmu na bliższą oryginałom z lat osiemdziesiątych. Film miał reprezentować kino mocne i ciężkie, być krwisty, w bezprecedensowy sposób obnażający drapieżność głównych bohaterów, oraz emanujący brutalnością. Innymi słowy miał mieć to, na chroniczny brak czego tak bardzo cierpiał poprzednik. Idea to iście szczytna i godna pochwały. Zwłaszcza niejako powrót do korzeni, po cukierkowatej części pierwszej, został przez fanów przyjęty z nieukrywaną aprobatą i nadzieją. A nadzieja była tym większa, że film otrzymał kategorię R. Niestety, na nadziei widzów i dobrych intencjach twórców się skończyło. Bo w życiu (i jak w widzimy w sztuce filmowej) nie wystarczy „chcieć”, trzeba jeszcze „móc”.

MIAŁO BYĆ KLIMATYCZNIE – JEST SATYRYCZNIE

O fabule nie będę się zbytnio rozpisywał, w wielkim uogólnieniu nadmienię tylko, że akcja rozgrywa się w zwykłym, amerykańskim prowincjonalnym miasteczku (no bo gdzieżby indziej, aniżeli w USA?), niedaleko którego rozbija się statek Predatora. Z wraku statku wyłażą twarzołapy, podczas gdy w tym samym czasie z Ryushi na Ziemię wyrusza już inny Predator, aby pomścić śmierć swojego kompana. W niedługim czasie ląduje na naszej planecie, po czym wyrusza na łowy. Jest Predator, są obcy, są też i ludzie – jest komplet, więc siłą rzeczy zaczyna się (nie)wesoła jatka…

Akcja filmu rozgrywa się w większości nocą, w ciemnych, słabo oświetlonych miejscach, które symbolizować miały środowisko niesprzyjające człowiekowi. Miały też niejako wkomponować się w tło cech charakteru obydwu łowców, będąc idealnym zapleczem w kontekście ich natury egzystencjalnej. A przede wszystkim miały być budulcem klimatu, który miał za zadanie straszyć widza. Lecz to, co udało się Scottowi czy Fincherowi, zupełnie nie udało się braciom Strause.

Ogólna mroczność filmu zupełnie nie wpływa na jego odbiór jako kina strasznego, czy choćby takiego, które napawa niepewnością czy tajemniczością. Widz nie odczuwa atmosfery zagrożenia, bo ta, w przeciwieństwie do swoich wielkich poprzedników, zwyczajnie nie istnieje. Twórcy sądzili, że wystarczy użyć ciemnej, mrocznej scenerii, aby uzyskać zamierzony efekt. Nic bardziej mylnego, ponieważ samo ciemne zaplecze w ujęciach nie wystarcza. Potrzebna jest też stopniowa, systematyczna budowa napięcia. Niestety w AvP:R jej nie uświadczymy. Dostajemy za to zlepek szybkich, bezsensownych często ujęć kamery, w dodatku robionych w zbyt dużym zbliżeniu. Zamiast obejmować całe lub przynajmniej części postaci w klimatycznym oświetleniu – widzimy tylko małe ich fragmenty bez oświetlenia. Wszystko to skutecznie niweczy budowę jakiejkolwiek atmosfery grozy. Jest lekko, płytko i efekciarsko niczym w pamiętnych Power Rangers, z tą tylko różnicą do powyższego, że rewia walk w AvP:R została okraszona plastikową ciemnością.

REKLAMA