MARTWE ZŁO: PRZEBUDZENIE (mocy). Recenzja horroru
Ach! Nieustannie podejmowany ostatnimi czasy temat: powroty do znanych marek – czy to się kiedyś skończy? Najpewniej nie. Wytwórniom filmowym – najprościej mówiąc – opłaca się sięgać po rozpoznawalne serie, wyciągać trupy z szafy, a najlepiej jeszcze raz zaprezentować dokładnie to samo (patrz: remaki animacji Disneya). A jak rzecz ma się z horrorami? W ostatnim czasie większość franczyz, które odgrzebano po latach, powróciło z sukcesami. Udane filmy dostało kilka leciwych serii – od Halloween po Laleczkę Chucky. Było też kilka gorszych przykładów (Netflixowa Teksańska masakra piłą mechaniczną kłania się), ale Martwe zło: Przebudzenie całe szczęście z gracją prześlizguje się na bezpiecznym gruncie wykreowanym przez tę pierwszą grupę tytułów. Liczne opętania, Cronenbergowsko brutalne masakrowanie ciał, nieprzerwane strumienie krwi i czarny humor – to wszystko jak zwykle jest przewidziane w programie.
Straszyć i bawić
„Program” to chyba trafne określenie tego, co z nieskrywaną pewnością siebie zaserwował nam Lee Cronin – reżyser najnowszej odsłony cyklu. Niczym prowadzący dobrą zabawę albo teleturniej nie może ani na chwilę opuścić stanowiska, ma za zadanie z precyzją balansować absurdalny humor z mrożącą krew w żyłach powagą sytuacji. Fani zwyczajnie angażujących horrorów nie będą mieć wątpliwości: jest – ni mniej, ni więcej – dobrze. Nowe Martwe zło to satysfakcjonująca, przyjemna rozrywka kinowa, w której dostaje się dokładnie to, czego można by po niej oczekiwać. Pochodzący z Irlandii reżyser, debiutujący w 2019 roku cichym Impostorem, już wtedy pokazał kilka cech, których zaskakującą kontynuację można zaobserwować w jego najnowszej „zabawce”. W tamtym filmie pokazał się od dość zachowawczej, niepozornej strony. Jego horror rozwijał się bardzo powoli, u piedestału opowieści stawiał budowanie atmosfery, i przy tym (niestety) oklepane tematy, które ciężko było zignorować, a które nieco psuły zabawę. Dzieło to było narracyjnie porządne, naciskało na powolne odkrywanie kart, skryty suspens, a przy tym było konsekwentnie wstrzemięźliwe w scenach przemocy i prawdziwego strachu, co też miało swój urok. Film nie zachwycał, ale też trudno go zaliczyć jako przedsięwzięcie nieudane – z pewnością jednak większość osób, które go widziała, zdążyły już o nim zapomnieć. Gdy Cronin został powołany – wraz z producenckim błogosławieństwem boga komediohorrorów Sama Raimiego – było wiadomo, że aby film z tej serii dostarczył właściwych wrażeń, subtelność Impostora musi ustąpić sugestywności i krwawemu ekstremum. I tak się stało. Od pierwszych scen czuć niemal dokładnie ten sam poziom festiwalu groteski i absurdu co w trzech pierwszych odsłonach cyklu. Cronin jednak zmienił jedną rzecz i przez to jego film odczuwa się trochę inaczej. Nie jest to samoświadoma komedia na granicy autoparodii, jak w przypadku Martwego zła 2, czy pastisz gatunku jak Armia ciemności, bo bohaterowie nowej odsłony traktują czyhające niebezpieczeństwo śmiertelnie poważne. Lęk i ponura atmosfera jest dla Cronina na pierwszym miejscu. W trakcie projekcji czasem się śmiejemy, nawet głośno – ale nie mamy wątpliwości, że angażujemy się w tę historię, bo martwimy się o te postacie i o to, w jak bardzo paskudnej znaleźli się sytuacji. Tak jest! Oglądamy wyrywanie gałek ocznych i plucie nimi, a sąsiedzi naszych bohaterów okazują się głupkowatymi przerysowanymi stereotypami – podczas gdy ton filmu, trzymający wszystko w ryzach, jest do bólu serio. Dzięki temu obgryzamy paznokcie ze zdenerwowania i zastanawiamy się: czy bohaterowie wytępią przedwieczne zło, czy przeżyją?; albo raczej ilu z nich zostanie do końca? Wir wydarzeń bywa skrajnie niespokojny i zawrotny. Jakimś cudem to działa i pewnie jest to zasługa podręcznikowo odrobionej roli reżysera, który przede wszystkim ma świadomość umowności wykorzystywanej konwencji, korzystając z niemal jej wszystkich dobrodziejstw i cech charakterystycznych. Skostnienie i nudną rutynowość Impostora udało się tu zręcznie przekształcić w profesjonalizm rzemiosła.
Rodzinka.pl
Samo przedstawienie bohaterów w pierwszym akcie wydaje się całkiem realistyczne, odegrane na poważnie, ale też bardzo oszczędne – idealnie skontrowane jest całą resztą akcji, która ocieka niespożytym szaleństwem i wieloma litrami sztucznej krwi. Warto dodać, że w przeciwieństwie do fali elevated horror bohaterowie nie są tu ucieleśnieniem żadnych tematów, nie ma tu silnie zaznaczonych motywów z nimi związanych, które wróciłyby triumfalnie w dalszej części filmu. Wręcz dokładniej poznajemy ich dopiero w trakcie dynamicznej akcji, bo gdy ta rusza, to nie może się zatrzymać ani na moment. Podobnie jak czyniła to banda nastolatków w każdej dotychczasowej części, przedstawiona rodzina: dzieciaki, ich matka i ciotka, systematycznie podejmują niewłaściwe czy nawet głupie decyzje, które często kosztują ich wiele strachu i nie oszukujmy się – napędzają tę karuzelę brutalnej jatki i walki o przetrwanie z demonami. Trudno mieć z tym problem, gdy dzieje się to sukcesywnie. Postacie w żadnym wypadku nie są z krwi i kości, ale przy tym nie mają cech, które by nas irytowały, bo tak było w remake’u z 2013 i to dla niektórych mogło tamten projekt zupełnie pogrążyć. Tutaj są zwyczajni, sympatyczni ludzie, którym (do czasu) żyje się całkiem nieźle i szczęśliwie. Być może mają własne traumy, ukryte cele czy problemy, ale film nie poświęca im miejsca i nie ma na to czasu. Koniec końców to słuszna decyzja. Spoiwem tematycznym jest modelowy dla horroru strach przed figurą obcego. Rodzina stanowi tu bezpieczny, zamknięty azyl, a zło niewytłumaczalnie przychodzi z zewnątrz – zupełnie jak w cudownych klasykach pokroju Halloween Johna Carpentera. To wciąż działa i nie trzeba do tego nic odkrywczego dodawać. Drugim wątkiem zwiększającym utożsamienie widza z sytuacją prezentowaną w filmie (jakkolwiek nadzwyczajną i absurdalną) jest ponad wszystko próba bycia dobrą, opiekuńczą matką. Tę wartość reprezentować będzie kreowana przez Lily Sullivan ciotka Beth – całkiem udanie powołana na nowego Asha serii. Ponownie, tyle w zupełności wystarcza.
Zaniedbaną, opuszczoną leśną chatkę nad jeziorem znaną z większości filmów z serii Martwe zło wreszcie twórcy postanowili zamienić na stylową, mroczną, wyniosłą kamienicę. Choć bohaterowie ogólnie wyrażają ducha nowoczesności swoimi charakterami, korzystaniem ze smartfonów czy zajęciami, których się imają, tak samo miejsce akcji wydaje się co najmniej oderwane. Jest wyjęta rodem ze staroświeckich horrorów studia Hammer. Przestrzeń, w której przesiadują bohaterowie, jest przebrzydła, surowa, przy tym plastycznie ukazana, służy budowaniu zatęchłej gotyckiej atmosfery z dodatkiem barokowej karykaturalności. Z zewnątrz spowita wzmożonym deszczem z pewnością kusi samego hrabiego Draculę, by ją odwiedził. Jest to kolejny kreacyjnie wydumany element świata przedstawionego, w który jednak wierzymy, i działa to (powtarzam) w ramach tej konkretnej konwencji.
Głośne miejsce
Dość o bohaterach i fabule, bo sami twórcy zdają sobie sprawę, że nie po to przyszliśmy do kina i to nie te elementy będziemy podziwiać. Reżyser nowego Martwego zła jest filmowym tradycjonalistą, wierzy w proste, klasyczne narracje i z przekonaniem pokazuje nam, że nawet najgłupszą opowieść można obronić realizacją. Bo jego film stoi w głównej mierze wykonaniem, a rolę dominanty tego sugestywnego spektaklu na spółkę pełnią podszyte adrenaliną widowisko, jak i spójnie nierealny świat przedstawiony. Tak samo jak dzieła Sama Raimiego oglądało się na jednym tchu i nie dało się oderwać oczu od ekranu, tak film Cronina – nawet jeśli w starciu z klasykiem wypada jako mniej kreatywny i bardziej zachowawczy – zwyczajnie wciąga i nie ma tu przestojów czy „zbędnych scen”. Jest to (celowa?) wypadkowa kapitalnej roboty operatorskiej, jak i montażu, który dyskotekowo rytmizuje ekranowy łańcuch kolejnych okrucieństw, obrzydlistw i plugastwa. Horror co prawda nie okazał się wytworem wielkiego erudyty, żonglującego nawiązaniami do kanonu (tutaj ostało się zaledwie piękne mrugnięcie oka do Lśnienia Stanleya Kubricka) czy kogoś, kto aspiruje do dekonstruowania gatunku, odkrywania nęcąco kontrowersyjnych tematów lub autorefleksji, jak czynią to w ostatnim czasie tacy reżyserzy jak Ari Aster, Jordan Peele czy Robert Eggers. Nie ma w tym nic złego, bo zdaje się, że zwykłych, ale pełnych zapału rzemieślników w kinie grozy mamy obecnie niedosyt. Cronin reprezentuje to, co jest najbardziej wdzięczne i „miłe” we współczesnym rozrywkowym horrorze. Trafi więc zarówno do maniaków, nerdów znających na pamięć wszystkie cytaty z filmów Raimiego, jak i osób mniej obeznanych, które niezobowiązująco, od czasu do czasu, lubią poczuć dreszczyk emocji i przez chwilę się bać, ale koniec końców wyjść z kina z uśmiechem na ustach. Martwe zło A.D. 2023 więcej wyciąga z takich dzieł jak Obecność 2 Jamesa Wana (stamtąd czerpie podobne miejsce akcji, rękę do jumpscarów i troskę o rodzinę) czy Ciche miejsce Johna Krasinskiego (łączy je urzekająca prostota fabularna, poniekąd zabawa dźwiękiem i wreszcie: pełen nieustających wrażeń, trzymający w napięciu poemat o przemieszczaniu się z miejsca na miejsce). U podstaw – w duchu serii – leży po prostu pierwotny strach o członków najbliższej ekranowej rodziny.
„Dead by dawn!”
Żeby nie było zbyt kolorowo, trzeba dodać – to w żadnym razie nie jest rewolucja ani nowa jakość. Jest to film na poziomie Martwego zła z 2013 roku, który to być może wypadał bardziej kreatywnie i mocniej dociskał pedał gazu w sekwencjach gore. Jeśli nowa odsłona serii miałaby się w tym porównaniu okazać lepszą, to byłaby to zapewne zasługa narracyjnej przyzwoitości oraz podkręconej wizualnej stylówki. Gdy widzowie w 2015 roku wychodzili z kina po seansie Mad Maxa: Na drodze gniewu wielu z nich musiało mrugnąć kilkakrotnie oczami, zanim przestawili się z postapokaliptycznego świata spowitego wyłącznie kolorami żółci i pomarańczy, w który w całości uwierzyli, na naszą, nieco bardziej kolorową rzeczywistość. Z kolei po filmie Martwe zło: Przebudzenie z pewnością chwilę wam zajmie zapomnienie o królestwie spowitym krwistą czerwienią, w którym rozgrywa się zwłaszcza finał na parkingu. Jeśli ten opis was przekonał, musicie udać się do kina, bo to zwyczajnie przyjemne oderwanie od naszej codzienności i naprawdę udany film, który nie aspiruje do niczego więcej i jest w tym szczery – a fani dostaną gore i makabrę z prawdziwego zdarzenia.