search
REKLAMA
Felietony

Co z tymi LIVE ACTION Disneya, czyli: czy „Mała syrenka” MOŻE SIĘ UDAĆ?

Żyjemy w dobie remake’ów, retellingu i wszechobecnych kontynuacji tego, co jest znane, a internet wciąż płonie z powodu ciemnoskórej małej syrenki. Czy jest sens robienia filmów live action?...

Marcin Kończewski

11 kwietnia 2023

REKLAMA

Można śmiało oznajmić, że obecnie żyjemy w dobie remake’ów, retellingu i wszechobecnych kontynuacji tego, co jest znane. Przecież całkiem niedawno w ciągu niemal jednego dnia dostaliśmy informacje o nadchodzącej aktorskiej wersji Vaiany, nowym serialu HBO o Harrym Potterze i piątej części przygód Shreka. Do tego internet płonie już od dłuższego czasu z powodu ciemnoskórej małej syrenki. Ostatnio znów zrobiło się gorąco, gdy w świat poszła informacja, że niektóre słowa piosenek zostaną zmienione, zgodnie ze współczesnymi standardami. Jedno jest pewne – zyski w przypadku tych wszystkich produkcji będą się zgadzać. Zazwyczaj poziom techniczny i wykonawczy również. Nieco większy problem dotyczy strony czysto artystycznej, zwłaszcza tej związanej elementem twórczym i kreatywnością. Z tym bywa różnie.

Powrót do przeszłości

Zjawisko nieustannych powrotów, remaków jest wbrew pozorom… naturalne i poniekąd wpisane w naszą kulturę, która przetwarza i powtarza na okrągło te same historie. Przecież baśnie, bajki, mity i legendy od zawsze są jednym z podstawowych materiałów budulcowych tożsamości kolejnych pokoleń. Dlatego co jakiś czas sięgają po nie kolejni twórcy. Trzeba jednak w tym miejscu zaznaczyć, że bardzo wiele klasycznych baśni – zwłaszcza w kwestii wpisanych w ich strukturę morałów i kreowania postaw – naprawdę kiepsko się starzeje. Wiele z nich staje się nieaktualnych, czy wręcz szkodliwych w perspektywie zmieniającej się świadomości rozwoju dzieci i potrzeb współczesności. Warto tu wymienić chociażby Kopciuszka, Czerwonego Kapturka czy Wilka i siedem koźlątek, których w oryginale nie chciałbym czytać swojemu trzyletniemu synowi i traktować jako kreujące jego system wartości. Dlatego niektóre powroty słusznie mają charakter rewizjonistyczny. Z drugiej strony nieustanne powroty do przeszłości to nie wszystko. Charakterystyczne dla naszej kultury jest również to, że oprócz odtwarzania powstają też i nowe opowieści. W prężnie rozwijających się kulturach współczynnik znanych pieśni, z tymi nowymi jest mniej więcej zbalansowany. To znak tego, że nie tkwi ona w stagnacji. Taka sytuacja zaspokaja też potrzeby wielu odbiorców. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w kinie mainstreamowym, które od lat napędza w głównej mierze wytwórnia Walta Disneya, zajmuje się jednak w głównej mierze odtwarzaniem tego, co jest widzom dobrze znane. I to jest niestety pewien objaw stagnacji twórczej. Uprzedzę w tym momencie zarzuty – nie próbuję teraz udowadniać tego, że w kulturze masowej nie powstaje nic nowego. Takie Wszystko wszędzie naraz udowadnia, że jest wręcz odwrotnie. Jednak przewaga produkcji mających charakter odtwórczy jest w popkulturze naprawdę ogromna. Twórcy nakładają w większości produkcji tylko współczesną formę, taką maskę z nowoczesnej technologii. Na szczęście dotyczy to tylko większości produkcji, a nie wszystkich. Wiele z tych filmów ma w sobie spory rewitalizujący potencjał i jest odpowiedzią na potrzeby współczesności. Dlatego pokazywanie nowej reprezentacji i kolorów skóry jest ważne, ponieważ, co jak co, charakterystyka baśni będącej jedną z odnóg fantastyki pozwala nam na takie zmiany bez wpływu na samą historię, która dzieje w fikcyjnych światach. Kolor skóry nie ma tu żadnego znaczenia, jeżeli świat przedstawiony jest umieszczony dawno, dawno temu, za górami, za lasami. Każda jednak z tych prób spotka się zawsze z taką samą dozą aprobaty, co krytyki, ponieważ uderzenie w nostalgię, ruszanie pewnych świętości, zawsze na początku spotka się ze sprzeciwem. To zrozumiałe. Dlatego musi być robiona z głową. Gdzie na tej szali może się zatem znaleźć produkcja, która w ostatnich miesiącach dzieli internet, czyli Mała syrenka? Aby to określić ,spróbuję prześledzić dotychczasowe produkcje live action.

Ale czym jest w ogóle to live action?

Podstawowym kłopotem w rozumieniu dominującego trendu poczynań głównej linii produkcyjnej Disneya, jest daleko idące upraszczanie, które wrzuca wszystkie produkcje live action do jednego worka. Kłopot polega już w specyfice zjawiska, ponieważ nie są to poniekąd nowe adaptacje samych baśni, co klasycznych animacji. Dlatego mamy tu problem już stricte w samej warstwie terminologii. Czasami produkcje live action działają jako wspominany retelling (bardziej twórczy, polegający poniekąd na nowym opowiedzeniu historii), a kiedy indziej remake (bardziej wierne przeniesienie na inny rodzaj medium), a  bywają jeszcze te będące… odtworzeniem niemal 1 do 1 historii i obrazów znanych z oryginału, tylko z zastosowaniem nowych technologii czy prawdziwych aktorów. Wszystkie te produkcje są jednak wrzucane do jednego worka. To działa bardzo mocno na ich niekorzyść i jest poniekąd problemem marketingowym samej Myszki Mickey. W końcu tylko niektóre z nich są absolutnym, niemal całkowicie wiernym odtworzeniem oryginałów, a inne używają słynnego tytułu klasyka jedynie jako trampoliny do stworzenia zupełnie nowej jakości albo próby opowiedzenia tej historii na własnych warunkach. Ten drugi kierunek, w który wpisany są rewizjonizm, reinterpretacja, autonomiczność szanuję, doceniam i uważam za potrzebny, natomiast ten pierwszy wzbudza we mnie niechęć i uważam za tani skok na dolary z portfeli widzów. Na szczęście twórcy dają nam poniekąd pewne subtelne sugestie dotyczące tego, czego możemy się spodziewać w ich produkcjach. Te bardziej twórcze filmy mają zmieniony tytuł wobec oryginału, do którego nawiązują (lub biorą z niego motywy), a te wierniejsze pozostawiają tytuł niezmieniony.

Stąd chyba cała ta burza wokół Małej syrenki, ponieważ ta tendencja sugeruje wierność oryginałowi, a jednocześnie zmieniono kolor skóry Arielki. Warto przy tym pamiętać, że zjawisko, jakim jest live action Disneya, nie jest też czymś nowym. Wcześniej powstawały już takie produkcje. Nie były one jednak cykliczne, a raczej epizodyczne. Wspomnieć tu tylko aktorską Księgę dżungli czy 101 dalmatyńczyków, które nie spowodowały jakiejś gigantycznej lawiny podobnych produkcji, a odniosły zadowalający sukces. Obecnie wypuszczane są one niczym z taśmy i ich zagęszczenie nie pozwala na wzięcie oddechu. Kiedyś animacje Disneya powstawały raz na kilka lat. Związane to było, rzecz jasna, z kosztownym procesem powstawania animacji rysunkowej. To jednak problem na zupełnie inną analizę.

Jasna i ciemna strona live action

Jakie produkcje powstały dotąd, które przedstawiają rzeczywistą wartość dodaną, a które mają tylko charakter odtwórczy? Na początku chciałbym docenić te produkcje, które w sposób wyjątkowy, kreatywny i ciekawy starały się ująć klasyczne historie Disneya. Wszystkie filmy należące w mojej opinii do tej grupy oprócz zmienionego tytułu łączy jeszcze jeden wspólny mianownik – brały one jedną z postaci, czasem drugoplanową, i rozwijały wokół niej jakąś historię. Do tego grona mogę zaliczyć Czarownicę, Cruellę, Krzysiu, gdzie jesteś? czy nawet Alicję w Krainie Czarów, która teoretycznie wyłamuje się poza tę zasadę. To jednak ona w 2010 roku poniekąd rozpoczęła trend sukcesywnie wypuszczanych filmów live action. Każda z nich w bardzo twórczy sposób bierze wątki, elementy z klasyki i ukazuje je w nowym świetle, przepisuje i buduje autonomiczną historię. Ich potencjał jest na tyle wysoki, ponieważ pozwala autorom na zabawę formą, postmodernistyczną zabawę z tropami, a także przewartościowanie postaw. Najlepszym tego przykładem jest Czarownica Stromberga, która z klasycznej Śpiącej królewny bierze poniekąd tylko zarys historii i ukazuje ją z innej perspektywy, przy tym buduje zupełnie nową jakość i demontuje zastany podział na dobro i zło. Centrum zainteresowania staje się tytułowa czarownica.

Postać Diaboliny zostaje tu pogłębiona, dostajemy jej motywacje, namiętności, dostrzegamy źródła postępowania, a także powód przemiany. To był zabieg szalenie ryzykowny, a tutaj się udał. Co ciekawe, film nie odniósł spektakularnego sukcesu kasowego, np. w porównaniu do dosyć wiernej oryginałowi aktorskiej wersji Pięknej i Bestii. Tutaj kwestia dotyczyła jednak samego materiału źródłowego i jego nośności. Śpiąca królewna też nie była sukcesem w box offisie. Czarownica broni się jednak jako autonomiczny film, została dobrze przyjęta przez krytykę. To jest dobry przykład tego, jak zmiana akcentów i wymowy działa w ciekawy sposób. Jako że modyfikacje fabularne w filmie z Angeliną Jolie są naprawdę spore, to dotyczą też samego głównego przesłania, które bardzo celnie odpowiada na potrzeby współczesności, gdzie królewna z bajki nie potrzebuje nieznanego księcia do tego, aby zostać uratowaną, a prawdziwego uczucia. Dzięki temu dostajemy mądry i przepiękny traktat o istocie miłości.

Leniwe pisanie

Niestety po drugiej stronie szali znajdują się te produkcje, które bardzo wiernie podchodzą do kwestii animowanego pierwowzoru. I ten trend uważam za nieciekawy, mało twórczy i zwyczajnie… nudny. Bo nawet jeżeli są tu produkcje, które stoją na wysokim poziomie, to nie wnoszą absolutnie nic ponad to, co oferują już animacje. Zapytacie: co w tym złego, jak dostajemy dobry film? Otóż uważam takie produkcje za niebezpieczny hamulec dla wielu innych działań twórczych, które mogłyby powstać w miejsce odtwórczych filmów. Parafrazując Iana Malcolma, wielu twórców wspina się tu na ramionach geniuszy, dokłada tylko kolejny krok i sprzedaje, sprzedaje. Umówmy się, dla scenarzystów takiego nowego Króla Lwa praca przy tym filmie musiała być absolutnym rajem i odcięciem kuponów. W aspekcie kreatywnego pisania oni nie musieli zrobić praktycznie NIC. Jest tam może z 10 minut różniących oryginał od nowej wersji. Są, rzecz jasna, też produkcje, które są mniej więcej wierne oryginałowi, traktują go z szacunkiem, ale są też po prostu dobrymi filmami. W ten sposób trafiły do mnie Piękna i Bestia (chociaż wygładzonej w CGI postaci Bestii nie mogę ścierpieć) czy Aladyn. Do tego grona mógłbym zaliczyć też Kopciuszka, Księgę dżungli, ale nie są to moje ulubiony film z powstałych.

Mimo subtelnych zmian względem oryginałów nie wnoszą za wiele nowych treści i wartości. Księga dżungli Favreau, którą jeszcze ogląda się dosyć przyjemnie, zapoczątkowała też to, co stało się we wspominanym Królu Lwie, którego uważam za kino wyjątkowo niepotrzebne, męczące zarówno dla twórców, aktorów, jak i wielu widzów. To przykład bardzo niesmacznego odcinania kuponów. Do tej grupy produkcji zaliczam też Dumbo, Zakochanego kundla, Mulan czy ostatniego Pinokia. Wszystkie łączą podobne mianowniki – zbyt wierne, odtwórcze podejście do oryginału albo kompletny brak szacunku do niego. Mnie osobiście najbardziej rozczarowały dwa przykłady tych odmiennych kierunków – Król Lew i Mulan. Na ich podstawie wyjaśnię, co uważam za najbardziej niebezpieczne i wadliwe z mechanizmów tworzenia filmów live action Disneya.

„Mulan” i „Król Lew”, czyli jak w różny sposób można stworzyć coś naprawdę kiepskiego

Do dzisiaj nie zrozumiałem sensu stworzenia komputerowej (bo nie, na bogów, aktorskiej) wersji Króla Lwa. Obejrzałem ją z kredytem zaufania, ponieważ wiedziałem, że nawet jeżeli ta historia jest po prostu odtworzeniem oryginału, to… w takim przypadku nic przecież nie może się stać złego. To przecież samograj. Oj, myliłem się. Może nie był to zmarnowany czas, bo wizualnie jest to produkcja zrobiona z przepychem, a ostatnia sekwencja była całkiem udana. Całości mówię jednak: nie, nie i jeszcze raz NIE. Dlaczego? Przecież film Jona Favreau to ten sam Król Lew, którego kocham. No właśnie nie. To jest tak, jakbym był na koncercie Elvisa Presleya i pojechał na zlot fanów Króla i zaczął kochać przebranego za niego gościa, który kopiuje go, ale nie ma za grosz ikry i osobowości oryginału. Dlatego uważam Króla Lwa live action za bezduszny, odtwórczy i niemożebnie leniwy PRODUKT. Ta wersja w ogóle mnie nie kupiła w warstwie emocjonalnej – wszystkie sceny, które w oryginale wyciskały i nadal wyciskają ze mnie łzy (seans animacji miałem kilka dni temu), tutaj spotkały się tylko z bezwiednym wzruszeniem ramion, a później zniesmaczeniem. Dodanych parę scen oryginalnych to zwykłe zapchajdziury, a za zmarnowanie potencjału hien, Timona i Pumby twórcom (albo przynajmniej polskiemu dystrybutorowi) należy się CHŁOSTA. Może młodemu pokoleniu nowy Król Lew się podobać, nie neguję tego (chociaż pracując na co dzień z młodzieżą, wiem, że wraca ona raczej do animacji, a nie do filmu), ale mnie Favreau nie kupił z jednego (oprócz wspomnianej twórczej indolencji) zasadniczego powodu – hiperrealizm zwierząt połączony z ich antropomorfizacją w formie wkładania w usta linijek dialogowych wydawał się zwyczajnie groteskowy. W oryginalnym Królu Lwie i wszystkich animacjach Disneya operujących na zasadach klasycznych baśni, w których postać zwierzęca jest poniekąd paralelą ludzkich cech i bohaterów, wszyscy bohaterowie są narysowani pieczołowicie, blisko prawdziwemu wyglądowi zwierząt, ale jednocześnie szalenie umownie. Dlaczego? To proste – ich oczy są typowo ludzkie. Dlatego kupujemy ich niezwierzęce zachowania, które są metaforycznym odniesieniem i uniwersalną nauką dla dzieci, które w tych postaciach odnajdują wzorce zachowań.  Przy hiperrealistycznym, niemal idealnym odwzorowaniu zwierząt, które nagle zaczynają mówić, zachowywać się jak ludzie, okazuje się, że rodzi się w widzu uczucie zgrzytu: coś jest nie tak. Zupełnie jak w aktorskim Doktorze Dolittle, który z tego właśnie powodu od lat w różnych adaptacjach nie może przejść pewnej bariery jakości i dochodów.

Druga w kolejności jest wspomniana Mulan. Film całkowicie leży u swoich podstaw, czyli samego pomysłu stworzenia wzorca protagonistki, która staje się odleglejsza dla dziecka niż bliższa. Problem mamy już na poziomie bohaterów i samej gry aktorskiej. Jeżeli historia jest dobra, a tutaj mamy do czynienia z jedną z największych, najbardziej inspirujących legend w historii świata, to sztuką jest stworzenie absolutnie papierowego tła. W Mulan najgorzej wypada, co przykre, tytułowa bohaterka – pozbawiona emocji, niedająca się polubić i ze sobą utożsamić dziewczyna. To postać będąca typowym produktem, a nie próbą stworzenia bohaterki z krwi i kości. Mulan jest tak wygładzoną, nieskazitelną, pozbawioną osobowości, cech ludzkich, ekspresji na twarzy bohaterką, że byłem w pewnym momencie prawdziwie zirytowany oglądaniem kolejnych scen, w których okazuje, jak na załączonym obrazku, zdziwienie, skupienie, zamyślenie, smutek, strach z dokładnie tą samą miną – lekko otwartymi ustami i robieniem dużych oczu. Jest nawet taka scena, którą osobiście uznałem za niezamierzoną autoparodię – dziewczę jest przygotowywane do wizyty u swatki, malują ją na modłę tamtych czasów i kulturowego stylu. Jednym słowem twarz Mulan ginie pod makijażem. Bohaterka dzieli się frustracją z siostrą, mówiąc, że nie widać pod tapetą jej emocji. Dowcip polega na tym, że bez niej… też ich nie widać. Wydaje mi się, że oprócz kiepskiego aktorstwa opartego na bardzo wąskiej palecie umiejętności warsztatowych, problem leżał też w akcentach, na jakie położono nacisk, pisząc nową wersję Mulan, która w animacji pełna była małych, nieco słodkich i niewinnych przywar. Tutaj dostajemy raczej superbohaterkę bez skazy, z wewnętrznym moralnym kompasem, który się nie myli, rzucającą wyzwanie największym mężom i prawdziwym kozakom (a właściwie Mongołom), nie mając ku temu żadnych racjonalnych, fizycznych argumentów oprócz mistycznego chi. To bardzo sprytny, ale naiwny wytrych, który racjonalnemu umysłowi wręcz urąga. Zwróćcie uwagę, że w klasycznej animacji, niepozbawionej wad (tak, wątek z miłością do przełożonego nie należy do najlepszych w historii animacji), Mulan nie pokonywała wszystkich przeciwników siłą mięśni, pięścią i butem. Używała do tego czegoś, czego inni bohaterowie nie posiadali – rozumu, sprytu i atrybutów kobiecości. W sekwencjach walki oszukiwała rywali sztuczkami z wachlarzem, przebierała kompanów za gejsze. Ustępowała im siłą, ale nie wolą i charakterem. To było coś, co wyróżniało ją spośród czeredy głupkowatych chamów i prostych osiłków. To mnie kupowało, to było realistyczne i ciekawe. Taką Mulan kochałem.

Naprawdę chcę

Jak widać, moda na produkcje live action wcale nie jest tak jednorodna, jak mogłoby się zdawać. W mojej opinii ma jednak niestety więcej wad niż plusów. Zwłaszcza w kontekście dawania widzom nowych historii, których w literaturze nie brakuje. Gdzie zatem w szeregu naprawdę różnej jakości produkcji live action może znaleźć się wspomniana Mała syrenka? Mam nadzieję, że dosyć wysoko, ponieważ zawsze kibicuję kinu. Halle Bailey jest przepiękną, utalentowaną aktorką, której kolor skóry kompletnie mi nie przeszkadza. Jak wspominałem, dla wielu ludzi ich reprezentacja w kulturze jest bardzo istotna. Dlatego cieszy mnie, że oswaja się nas z innymi decyzjami castingowymi. Uderzają one wyłącznie w emocje i nostalgię pokolenia, które odchodzi, a pozostają obojętne dla wielu młodych widzów, którzy nierzadko obejrzą Małą syrenkę z czystą kartą, nawet bez znajomości pierwowzoru. Ich myślenie, postrzeganie świata jest naprawdę inne od pokolenia obecnych 30-, 40-latków. Mojego pokolenia. To nie jest też tak, że oznajmiam teraz wszem wobec: płoń, pochodnio! Nie cieszy mnie hejt, odgórna krytyka, której jestem świadkiem w internecie. Nie na tym to powinno polegać, filmy nie powinny dzielić, a łączyć w doznaniach. Patrząc na niezrozumienie, poziom niektórych dyskusji, dochodzę do wniosku, że czasem procesy zmian w postrzeganiu kultury muszą jednak chyba być bolesne dla wielu osób, zanim staną się czymś normalnym. Ja doszukuję się innych zagrożeń niż casting, ponieważ ta produkcja na ten moment może być po prostu udana lub skopana. Kłopotem może być fakt mierzenia się z samym pierwowzorem, który wymaga poniekąd przepisania. Twórcy najprawdopodobniej tego nie uczynią, ponieważ przykład wspomnianej Mulan dobitnie im pokazał, że to się nie sprawdza. Wnioski wyciągnięte z tej lekcji mogą być jednak błędne, bo problem Mulan nie leżał w kwestii nowego podejścia, ono samo w sobie jest świeże, tylko w tym, jakich wyborów dokonano oraz jako je zrealizowano. Były one po prostu nietrafione. Zatem oprócz subtelnych zmian, nie spodziewam się jakichś naprawdę intrygujących rozwiązań twórczych i fabularnych. A to już śmierdzi mi czymś, co może pogrążyć tę produkcję – odtwórczą kalką, w której zmieniono tylko niektóre akcenty, detale, nałożono filtry w myśl nowoczesnych (słusznych zresztą) standardów. W takim przypadku widzowie znów zostaną podzieleni. W gruncie rzeczy…  mam nadzieję, że się mylę, bo chciałbym, aby ta produkcja była po prostu udana, świeża i mądra.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA