IMPOSTOR. Nie bój się nic, nie ma czego…
Matczyny strach jako źródło udręki i grozy to nic nowego w gatunku, którego głównym celem jest dostrzeganie okropieństwa w codzienności. Na tym samym trzonie zasadza się przecież wiele klasyków horroru, na przykład Omen lub Dziecko Rosemary. Nakładają się tutaj na siebie obawy o bezpieczeństwo swojej pociechy i o to, czy wyrośnie na dobrego człowieka – swoista schizofrenia, która jest tym straszniejsza, im większa jest miłość matki. Twórcy filmowi przykrywają to jednak dodatkową warstwą, czyli metafizyką – ale nawet jeśli jest ona tak dosadna jak w filmie Lee Cronina Impostor, to obawy matki pozostają dokładnie takie same. A co, jeśli nasze dziecko bezpowrotnie zmieni się w kogoś, kim nie chcielibyśmy, aby się stało?
Tym bardziej że samotna matka Sarah uważa, że jej syn mógł odziedziczyć agresję po swoim ojcu, od którego zmuszona była uciec. Straumatyzowana kobieta pragnie świeżego startu w nowej miejscowości, w całkowicie innym, położonym nieopodal lasu domu, a dzięki tym zmianom napisać nowy rozdział w życiu małego Chrisa, swojego syna. Niepewność co do jego przyszłych losów jest tak samo wielka jak przedziwne i mroczne zapadlisko w samym środku lasu. Pewnego razu chłopiec postanawia do niego wejść, a po powrocie do domu zaczyna przejawiać skłonność do przemocy, której wcześniej nie miał. Sarah podejrzewa, że „to”, co wylazło z zapadliska, nie jest wcale jej dzieckiem.
Tak jak i obraz Lee Cronina nie jest wcale doświadczeniem filmowym, które byłoby dla nas nowe. W fabule pałętają się motywy bezwstydnie podebrane ze Smętarza dla zwierzaków (co zabawne, w Polsce niedługo będzie premiera nowej filmowej wersji horroru Kinga), Inwazji porywaczy ciał, a najwięcej zaczerpnięto z podobnego konceptem Babadook. Wiele rozwiązań fabularnych nie zaskoczy więc nawet niedzielnego widza horrorów, bo opierają się one na motywach wyświechtanych już nawet tym roku. Tę produkcję ratowałoby przed zasiedzeniem się na ławce rezerwowych jedynie odważniejsze podejście do psychologii rodzicielstwa, pedagogiki, a nawet odwrócenie tropów kina grozy; niestety nic takiego się nie dzieje – to produkcja bardzo poprawna, skonstruowana na podstawach gatunkowych. W dobie posthorrorów, kiedy okropieństwa rozgrywające się na ekranie służą czemuś o wiele ważniejszemu niż podniesienie pulsu u widza, Impostor jawi się jako chłopak, który wybiegł na boisko w starych trampkach po swoim bracie, dziwiąc się, że piłka klei mu się do nogi o wiele gorzej niż kolegom. Może i dotrwa do końcowego gwizdka, a nawet kilka razy efektownie poda komuś piłkę, ale nie ma szans na bramę. Podobnie z rolami – nawet w przypadku gorszych produkcji pojawiają się czasem kreacje godne zapamiętania, tymczasem Seána Kerslake i mały James Quinn Markey nie potrafią zaczarować ani siebie nawzajem, ani tym bardziej widza. Najlepsze rzeczy Impostor ma do zaoferowania wtedy, gdy w ogóle zapomina o postaciach.
Bardzo dobrze wyglądają więc tutaj wybory wizualne – powolne zbliżenia, synergia obrazu i muzyki, oświetlenie, a także wynikający z niego oniryzm zapowiadają film o wiele ciekawszy niż błahe story. Irlandzkie krajobrazy, unoszący się nad tym mistycyzm celtycki – to rzeczy, którymi dzieło żongluje całkiem sprawnie, prześcigając o kilka długości miałką i bardzo przewidywalną fabułę. Za każdym jednak razem, kiedy coś wyda się nowatorskie (jak na przykład drobne, ale niepokojące oko zmiany w twarzy Chrisa lub w jego lustrzanym odbiciu), przykrywa to gruba płachta dziurawych i nic niewnoszących do gatunku jump scare’ów. Kompozycje muzyczne nie zostawiają już złudzeń – nawet jeśli reżyser miał artystyczne zapędy, nałożono mu na to płachtę zachowawczego, nudnego horroru. Jeśli więc żyjemy w dobie renesansu gatunku, to warto zostawić akurat to dziecko na dnie wspomnianego wcześniej zapadliska. Niech sobie siedzi i nie straszy widza, bo zdecydowanie mu to nie wychodzi.