KSIĘŻYC 44. Rolanda Emmericha science fiction zupełnie niekatastroficzne
Zanim Roland Emmerich nakręcił swój pierwszy hit, czyli Uniwersalnego żołnierza, a w końcu przeszedł na stronę blockbusterowego katastrofizmu, zaczynał od tematyki parapsychologicznej i typowo kosmicznej. Mozolnie wykuwał swój własny styl, nim ostatecznie pochłonęła go komercja. Księżyc 44 jest niesprawiedliwie zapomnianym, lecz klimatycznym, sprawnie zrealizowanym i pozostającym w pamięci hołdem Emmericha dla Obcego i Łowcy androidów Ridleya Scotta. Reżyser zaczerpnął z tych produkcji duszną atmosferę stacji kosmicznej, w której umieścił w większości przegranych życiowo ludzi, nakazując im znaleźć w sobie siłę, żeby ostatecznie nie popaść w szaleństwo. Film dzięki temu zyskał ciekawy wymiar humanistyczny, chociaż jest prostą opowieścią o walce w kosmosie. Mało tego, widać, że nie jest drogi, lecz pachnie jeszcze stylistycznie mocno latami 80., co z dzisiejszego punktu widzenia jest zaletą. Retrofuturyzm przyciąga dojrzalszych widzów do fantastyki, szkoda tylko, że wciąż nie do Księżyca 44.
Występujący w głównej roli Michael Paré to zmarnowany talent kina science fiction. Pojawił się w nim zbyt późno, gdy podstawowe karty zostały już rozdane m.in. przez Ridleya Scotta. Roland Emmerich tchnął w niego trochę z Ricka Deckarda, Roya Batty’ego, Backaroo Banzai, a może i Ellen Ripley, tylko z fizycznymi cohones. Nie poprowadził go jednak skutecznie przez meandry bycia twardym, lecz sprytnie sprawił, by był przystępny dla widza. Dlatego tak czasem śmiesznie jest oglądać aktora w scenach, gdy prowadzi bojowy helikopter i statek kosmiczny. Towarzyszą mu za to aktorzy znani fanom szeroko pojętej fantastyki, chociaż nie jej gwiazdy. Kino B w fantasy i SF oznaczało jednak niekiedy coś bardzo wartościowego, bez czego nie może się obyć gatunek, tak więc z przyjemnością ogląda się w Księżycu 44 np. Briana Thompsona, Deana Devlina, który znalazł później stałe miejsce w produkcjach Emmericha oraz Malcolma McDowella – który z nich wszystkich jest najbardziej znany i utytułowany, chociaż nigdy nie nazwałbym go blockbusterową gwiazdą. Jest nawet kobieta, co się w tego typu filmach zdarzało niezbyt często, i nie odgrywa ona tylko roli służebnej. Wiem, że Ridley Scott postacią Ellen Ripley próbował złamać monopol mężczyzn na kino science fiction i prowadzenie w nim historii, ale w sensie globalnym to się nie udało. Postać Terry Morgan zaś jest wyraźną przeciwwagą dla typowych troglodyckich przykładów bohaterów, ma przy tym do odegrania ważniejsze zadanie w fabule niż chociażby zajmujący o wiele mniej czasu ekranowego major Lee, grany przez McDowella. Ta postać akurat się w produkcji najmniej udała. Stoi gdzieś w cieniu, a przez to traci osobowość. Niby od początku wiadomo, że jest czarnym charakterem, jednak lepiej w tej roli sprawdza się jego siepacz – sierżant Sykes.
Fabuła produkcji jest prosta, ale nie prostacka. W kopalnianej kolonii Księżyc 44, zarządzanej przez jedną z wielkich korporacji, zostaje umieszczona grupa więźniów, wśród których jest tajny agent. Ma on za zadanie rozwiązać zagadkę znikających promów z surowcami. Sam ma wiele osobistych problemów, a otaczający go więźniowie nie ułatwiają mu zadania. Walczy więc niemal jak bohater-straceniec na kilku frontach, chroniąc resztki siebie, słabszych w kolonii i swoje zadanie. I aż chciałoby się, żeby do końca został postacią tragiczną jak ostatecznie Ellen Ripley w Obcym 3 Davida Finchera. Chciałoby się, przynajmniej ja bym chciał, żeby te ciasne, pełne wilgoci, pary i złowrogich cieni korytarze stacji wypełnione były kimś więcej niż tylko ludźmi, a jeśli już, żeby oni byli bardziej straszni. Przyszło mi do głowy, że ten klimat tajemnicy, który niewątpliwie udało się Emmerichowi zbudować, gdzieś po drodze utracono, na rzecz prostej, kryminalnej rozgrywki, którą napisałby średnio rozgarnięty literacko nastolatek, niemniej Księżyc 44 do dzisiaj się stylistycznie broni, aż do bardzo retro przedstawionej finałowej bitwy z nacierającym na stację krążownikiem. Jest oczywiście wizualnie tanio, lecz nie amatorsko, a to różnica. Reżyser wszelkie niedoróbki wizualne skutecznie obronił pozbawioną światła księżycową scenerią. Wreszcie w filmie Emmericha muzyka pełni właściwą funkcję – uwypukla akcję, lecz nad nią nie dominuje. Montaż sprawnie łączy różne rytmy i emocje. Widz nie gubi się w fabule ze względu na brak logiki. I to jest naprawdę ciekawe jak na kino Emmericha. Świat filmu jest prosty, lecz spójny. Nie ma przede wszystkim globalnej katastrofy ani zbyt wiele ziemskiego świata.
Jak zwykle, nie polecałbym wam tej produkcji, gdyby nie była ona dostępna w sieci. Może nie jest to łatwe ją znaleźć, lecz trochę wysiłku może bardzo wzbogacić każdego fana Obcego o ciekawe doświadczenie filmowe i szansę uświadomienia sobie, zresztą chyba po raz wtóry, jak bardzo Ridley Scott wpłynął na kształt fantastyki na przełomie wieków. I nadal wpływa, cokolwiek pomyślicie sobie o Prometeuszu. Jeśli więc w Księżycu 44 będziecie czekali na finałowy twist, nie doczekacie się go. Może też rozczaruje was prawdziwa tożsamość złodzieja promów surowcowych, ale za to ostatni kadr jest naprawdę świetny. Bohater pozostaje tak skłócony ze światem, że aż chce się go obejrzeć w kolejnej kosmicznej przygodzie.