UNIWERSALNY ŻOŁNIERZ. Wciąż zadziwiająco solidne science fiction
I nie mówię tu nawet o tytułach-monolitach w stylu Pulp Fiction, Urodzonych morderców, Trainspotting czy Gorączki. Dookoła regularnie pączkowały też filmy „tylko” bardzo dobre lub dobre – akcyjniaki, thrillery czy SF. Dla miłośników solidnego kina rozrywkowego był to wspaniały czas, kiedy – parafrazując jedną z postaci Pamięci absolutnej – aż chciałoby się mieć cztery głowy, żeby zobaczyć więcej. W tym ogrodzie pełnym kwiatów, pomiędzy Speed, Liberatorem, Twisterem, Ściganym i Obcym 3 i wieloma innymi, znajduje się też Uniwersalny żołnierz. Nie jest to zapewne ulubiony film naszych czytelników (mój zresztą też nie), ale pozycja, która wielu z nas zapadła w pamięć i funkcjonuje jako przykład mocnego, treściwego kina akcji, które nie patyczkuje z widzem. Trudno w to uwierzyć, ale właśnie minęło ćwierć wieku od premiery tego obrazu. Jest to doskonała okazja, by sprawdzić, jak obszedł się z nim czas.
Wietnam, 1969 rok. Sierżant Andrew Scott oszalał – zabija zarówno cywili, jak i towarzyszy walki. Powstrzymać go próbuje inny żołnierz, Luc Deveraux. Obaj stają do walki i giną. Okazuje się jednak, że w USA to armia mówi ci, kiedy żyjesz, a kiedy nie. Obaj panowie zostają ożywieni i włączeni do ściśle tajnego programu – staną się superżołnierzami bez pamięci i własnej osobowości, za to o niezwyklej sile i sprawności. Czy jednak GR44 i GR13 (bo tak brzmią nowe imiona wojaków) potrafią zapomnieć o wietnamskich przeżyciach i wzajemnej nienawiści? Oto i cały Uniwersalny żołnierz.
Był to pierwszy film nakręcony przez Rolanda Emmericha – późniejszego twórcę Gwiezdnych wrót, Dnia niepodległości i Godzilli – na jankeskiej ziemi. Dwa lata wcześniej zrobił on w Niemczech niezłe widowisko SF, Księżyc 44, dzięki czemu uzyskał pewien kredyt zaufania u amerykańskich producentów i 23 miliony na swój nowy tytuł. Był to także pierwszy projekt, na planie którego dwie ikony kina akcji – Jean-Claude Van Damme i Dolph Lundgren – mogły zagrać razem. W tamtych czasach obaj uchodzili za przysłowiowe gorące bułeczki, a ich plakaty można było znaleźć i na siłowniach, i nad łóżkami nastolatek. Przede wszystkim zaś dumnie reprezentowali ukochany gatunek i kodeks macho. Film wyprodukowała wytwórnia Carolco, wprawiona w wypuszczaniu hitów, często zamieniających się potem w klasyki (Terminator 2, Pamięć absolutna, Nagi instynkt ). Uniwersalny żołnierz nie okazał się wielkim sukcesem kasowym. Wyszedł na plus, i to z solidnym zapasem, ale furory w kinach nie zrobił. Oczywiście, potem dociskał jeszcze solidnie na rynku video, do którego w jakiś naturalny sposób pasował.
Zarówno w Polsce, jak i wielu innych krajach świata taśma z obrazem stanowiła dobro pierwszej potrzeby. Oglądany po latach, film robi zaskakująco dobre wrażenie – pod warunkiem, że lubimy obrazy proste, dosadne i brutalne. Jest to tytuł-zmora dla osób wrażliwych, ceniących spokój i harmonię; dla szukających pokrzepienia serca czy wreszcie dla przypadkowych widzów z pozytywistycznym podejściem do kina jako źródła pożytecznej wiedzy. Bo Uniwersalny żołnierz to bardzo niemądra, ale bardzo przyjemna rozwałka.
Fabularnie mamy tu wariację na temat ożywiania martwej tkanki, kolejny wariant Frankensteina, tyle że w wybuchowo-militarnym sosie. Historia jest prosta jak drut, a jej rozwój ma służyć tylko i wyłącznie mnożeniu kolejnych atrakcji kina w typie “zabili go i uciekł”. I dobrze; pozostaje patrzeć i cieszyć oczy. Zacznę od tego, że jak na film za 23 miliony wszystko wygląda tu na tip-top. B-klasowa fabuła została otoczona solidną tkanką mięśniową dobrego wykonania i wysmarowana oliwką dobrych chęci. Rzecz jest efektowna już od pierwszych scen. Niezłe, pełne mroku i dramatyzmu są sceny w Wietnamie. Doskonale prezentuje się akcja odbijania zakładników na tamie Hoovera. Całe tło wojskowo-medyczne wypada przekonująco i efektownie. Nie musimy być fanami militariów, by docenić udany obraz całości. Kapitalnie wypada ciężarówka-laboratorium, służąca do transportu i monitorowania stanu uniwersalnych żołnierzy. Jest to masywny, budzący grozę pojazd z rozkładającymi się modułami, którego wnętrze przypomina statek kosmiczny. Znajdziemy w nim mnóstwo elektroniki i sprzętu medycznego o futurystycznym wyglądzie. Ciężarówkę zazwyczaj spowijają kłęby pary. Jej pościg za policyjnym autobusem tuż przy krawędzi skarpy to mały festiwal efektownej destrukcji i napięcia.Pustynne krajobrazy Arizony są cholernie klimatyczne i przyczyniają się do wykreowania dusznej, zawiesistej atmosfery morderczego starcia. Sami żołnierze prezentują się całkiem stylowo: piaskowe kombinezony i kamerka na oku, w dłoni nowoczesna broń. Niby nic wielkiego, ale sprawdza się.
Uniwersalny żołnierz bardzo dużo zyskał dzięki temu, że twórcy zrezygnowali z komputera. Wszystko, co widzimy na ekranie, to ręczna robota. Tutaj naprawdę wysadzano rzeczy w powietrze i podpalano aktorów. Dzięki temu poszczególne sekwencje robią wrażenie i nie pozwalają nam oderwać się od ekranu. Jak widzimy, Uniwersalny żołnierz to film bogaty w liczne zalety. Jednak nie byłby tym, czym jest, gdyby nie dwaj rezydenci młodzieńczej wyobraźni wielu z nas. Tak, proszę państwa, największe emocje w tym obrazie budzi przecież mecz Belgia-Szwecja. Van Damme był wtedy na fali, sygnując swoim nazwiskiem praktycznie same przeboje (między innymi Krwawy sport, Kickboxer). Wciąż miał sporo młodzieńczego uroku i może nawet jeszcze wtedy wierzył, że kiedyś będzie raczej grał, niż kopał. Dolph Lundgren nie miał na koncie tak wielu sukcesów komercyjnych jak jego kolega, ale posiadał solidną pozycję mocarnego drewniaka od kina akcji (ugruntowaną filmami Punisher czy Czerwony skorpion). Napuszczenie na siebie tych dwóch mięśniaków nie dało może w efekcie elektryzującego spotkania na skalę Gorączki, gdzie postawienie obok siebie RobertaDe Niro i Ala Pacino zaowocowało klasyką kina. Nie, aż tak dobrze nie było. Ale wyszło… solidnie. Panowie z pewnością się starają, a my dajemy się wciągnąć w ich balet nienawiści. Rola “przywróconego do życia” była dla Van Damme’a testem umiejętności aktorskich. Należało ją wzbogacić o elementy dramatyczne i humorystyczne. Te pierwsze wyrażają się w zagubionym spojrzeniu i głośniejszym niż zwykle wyciu (gwiazda Nieuchwytnego celu potrafi wspaniale krzyczeć w zwolnionym tempie), a te drugie dają o sobie znać w scenie w barze, gdzie Luc pochłania tony jedzenia, a potem, skonfundowany, obserwuje ludzi, którzy coś mamroczą o konieczności płacenia. Nie znajdziemy tu finezyjnego humoru, ale i tak rzecz bawi bardziej niż popisy polskich gwiazd z ich niesamowitym wyczuciem komizmu. Tak naprawdę Van Damme gra tu właściwie jak zwykle – jest sympatycznym misiem, który nie chce robić nikomu krzywdy, jeśli nie musi.
Ciekawiej rzecz ma się z Lundgrenem. Sierżant Scott to facet, któremu Wietnam zwichnął psychikę tak bardzo, że zabijanie stało się dla niego naturalnym sposobem funkcjonowania, a paranoja – jedyną dostępną opcją. Scott nadal sądzi, że trwa wojna. Poza tym żąda od całego świata bezwzględnego posłuszeństwa. Sierżant – ze swoim niskim, chwilami naprawdę opętanym głosem i nieludzką, maskowatą twarzą – wzbudza tu autentyczną grozę. Widać, że męczenie innych sprawia mu orgiastyczną przyjemność. Nie wspominając o jego namiętności do nietypowych naszyjników… Rola Lundgrena, oparta praktycznie na warunkach fizycznych, potrafi nam zjeżyć włosy na głowie. Aktor pcha film z rejonów kina akcji w stronę ciężkiego thrillera o psychopatach, dzięki czemu obraz nabiera mocy i złowieszczego wyrazu. Dobrze wypadła też Ally Walker w roli energicznej dziennikarki. Aktorka udowodniła, że można partnerować Van Damme’owi w filmie dla nastolatków, nie stając się przy okazji naiwną, zbotoksowaną kicią o długich nogach. Jej postać jest solidnie nakreślona i przekonująca. Wnosi też nieco humoru do obrazu, co jednak nie niweluje napięcia. Poza tym cały film można określić jako mocny i drastyczny. Przemoc uderza tu gwałtownie. Z ran leje się krew. Postaci klną, krzyczą i rzucają się sobie wściekle do gardeł. Giną osoby postronne i cywile.
Przyznaję szczerze, że brakuje mi teraz kina, które tak konsekwentnie i bezpardonowo wciąga nas w mroczny świat przedstawiony. Roland Emmerich wszedł do amerykańskiego kina z przytupem. Nie wymyślił niczego nowego. Nie eksperymentował z konwencją. Poskładał do kupy jankeskie schematy kina akcji, dorzucił trochę humoru, otoczkę SF i postarał się, żeby całość pozostała efektowna i nieprzekombinowana. Muzyka Christophera Franka, byłego członka Tangerine Dream, nie wybiega przed obraz, stanowiąc solidną płachtę mroku. Strzelanin i eksplozji nie brakuje. Wszystkie wyglądają dobrze i stanowią solidną pożywkę dla miłośników kina akcji spod znaku old school. Kilka milionów dolarów mniej i może wylądowalibyśmy na poziomie filmów, gdzie tekturowe laboratoria produkują zdezelowanych aktorsko cyborgów (a tych grają, na przykład, Matthias Hues czy Don “Dragon” Wilson), pojawiających się na tle zachowawczych wybuchów. Tak się jednak nie stało i mamy tu obraz dojrzały, pełny i ułatwiający wydzielanie endorfin. Niektórzy widzowie narzekali mocno na końcówkę filmu, zarzucając jej prymitywizm. Ja jednak nie mam nic przeciwko temu, że finał całej rozgrywki odbędzie się w stodole, a w użyciu będą kończyny górne i dolne i staroszkolna, paląca nienawiść dwóch przeciwników. Przecież to właśnie brak większych ambicji i fabularna prostota stanowią o sile tej pozycji!
Trochę szkoda, że wkrótce potem Emmerich zamienił efektowność na efekciarstwo i zaczął popełniać buble (Patriota, Pojutrze, 2012). Uniwersalni żołnierze wkrótce powrócili – już bez niemieckiego twórcy. Nie było także Van Damme’a, Lundgrena ani pomysłu na całość. Uniwersalny żołnierz 2 i 3 to słabe telewizyjne produkcje kanadyjskie, żerujące na popularności pierwowzoru. Prawdziwy trash. Za to w 1999 roku nakręcono obraz Uniwersalny żołnierz: Powrót, gdzie wystąpił Van Damme. Film nie miał nic wspólnego z kanadyjskimi produkcjami i był od nich sprawniej nakręcony, ale i tak smakował nieświeżym plastikiem. Dopiero w 10 lat później John Hyams (syn twórcy Nagłej śmierci i Odległego lądu) przedstawił światu udaną kontynuację opowieści o ożywionych żołnierzach.
Jego Uniwersalny żołnierz: Regeneracja to zaskakująco ciekawy powrót. Van Damme i Lundgren na pokładzie, sceneria Czarnobyla służąca za tło walki Luca z terrorystami. Industrialny klimat i solidne sceny akcji czynią z tego obrazu solidną rozrywkę. Nie mniej interesująco wypadł Uniwersalny żołnierz: Dzień odrodzenia Hyamsa. Znów dostaliśmy dwójkę antagonistów z pierwszej części, przy czym tym razem Van Damme był łysy i… zły. Głównym bohaterem był za to John – nowa postać w serii, grana przez Scotta Adkinsa, świetnego karatekę nowej generacji. Dodatkowo film wyglądał, jakby nakręcił go David Lynch, inspirując się Czasem apokalipsy. Miłośnikom pierwszego Uniwersalnego żołnierza polecam zaznajomić się z dwiema ostatnimi pozycjami. A ja nie miałbym nic przeciwko, żeby serię ożywiano nadal – tak długo, jak da się tłoczyć energię w tę pozornie martwą tkankę.
korekta: Kornelia Farynowska
Tekst z archiwum film.org.pl