search
REKLAMA
Recenzje

IRONHEART. Serce z kamienia [RECENZJA]

Za dużo grzybów w tym barszczu.

Michał Kaczoń

7 lipca 2025

REKLAMA

Ironheart, czyli najnowszy serial Disney+ i Marvel Television, wieńczący V Fazę Marvel Cinematic Universe, to klasyczny „mixed bag”. Sześcioodcinkowy miniserial posiada elementy ciekawe, intrygujące, jak i takie, które… niezbyt mają sens. Oceniam nowy projekt sygnowany nazwiskiem Kevina Feigego.

Ironheart to opowieść o Riri Williams – bohaterce, którą poznaliśmy w 2022 roku w filmie Black Panther: Wakanda Forever. Piszę o tym w ten sposób, gdyż serial, będący opowieścią o dalszych losach bohaterki, nie zaprząta sobie głowy tym, by na nowo przedstawić nam tę postać. Zamiast tego w serii szybkich i chaotycznych scen, pokazuje nam, co nowego dzieje się u genialnej twórczyni technologii, odkąd widzieliśmy ją ostatnio.

Odbiega to znacząco od takich projektów, jak Ms. Marvel czy She-Hulk, które jednak w klasyczny sposób przedstawiały swoje centralne postacie, umiejętnie umiejscawiając je w szerszej perspektywie świata Marvel Cinematic Universe. Pozwalając tym samym zaangażować się w opowieści o ich życiu, bo nie tylko pokazywały ich główne cechy charakterystyczne, co dawały też przestrzeń na to, by zrozumieć serię wzajemnych zależności między bohaterami.

W pierwszych minutach Ironheart natomiast Riri (niezła Dominique Thorne) zostaje wyrzucona z uczelni MIT, zabiera stworzony podczas zajęć sprzęt techniczny – swój Iron Suit – i wraca do rodzinnego Chicago. Tam, w pogoni za gotówką, wplątuje się w niezbyt legalny biznes prowadzony przez Parkera, znanego też jako „Hood”. Z początku może wydawać się, że przydomek bohatera, granego przez znanego z Hamiltona, Transformers: Przebudzenie bestii czy Into the Heights Anthony’ego Ramosa, wynika ze skrótowej nazwy Robin Hooda – grupa bohatera wydaje się bowiem działać na rzecz „większego dobra”, chcąc oddać dobrocie technologii wszystkim, a nie jedynie najbogatszym. Szybko jednak okazuje się, że nic z tych rzeczy – Hood chce tylko sam się wzbogacić, wykorzystując do tego charakterystyczną pelerynę, o którą „walczył z demonem w klubie”, jak dowiadujemy się z jednego z dialogów, a co tylko po części okazuje się kłamstwem.

Ważnym elementem opowieści jest także nawiedzająca bohaterkę wizja śmierci przyjaciółki i ojczyma w garażu samochodowym. Co jednak ważne – o tym powiązaniu bohaterów dowiadujemy się dopiero kilka odcinków później, bo z początku nikt nie mówi nam, jakie relacje wiązały przedstawione na ekranie postaci. Co za tym idzie – trudniej jest przez to w pełni zrozumieć emocjonalny impakt przedstawionych wydarzeń. Nie jest to bowiem proste, a przez to umiejętnie oddziałujące otwarcie Strażników galaktyki, w którym oglądamy strach dziecka przed śmiercią matki. Scena z pierwszych minut filmu Jamesa Gunna, rozgrywana w zasadzie bez słów, od razu zjednuje nam bohatera i pokazuje jego największy problem. Brak wyraźnego powiązania między bohaterami Ironheart sprawia, że nie widzimy tej emocjonalnej więzi. Jasne – śmierć kogokolwiek na twoich oczach będzie traumatyczna, ale jednak zrozumienie konkretnych relacji między bohaterami pozwala mocniej zrozumieć ich zachowania. Bez tego – do historii wkrada się duża doza niejasności i chaosu.

„Ironheart” – RECENZJA. Chaotyczna opowieść

Początkowe odcinki serialu charakteryzuje zresztą duża doza chaosu – sceny wydają się sklejone ze sobą w dość przypadkowej kolejności, zamiast koherentnej, spójnej i przyczynowo-skutkowej całości. Sprawia to, że trudno wgryźć się w tę opowieść, bo ta zdaje się co chwila zmieniać bieg i serwować nam rozwiązania z zupełnie innych światów. Ten styl dałoby się nawet uratować, sugerując chociażby, że bohaterka przeżyła amnezję i teraz przypomina sobie najważniejsze elementy ze swojej przeszłości. Tak się jednak nie dzieje i sceny po prostu rozgrywają się obok siebie, bez żadnego ładu i składu.

Montażowy chaos nie pozwala emocjom wybrzmieć na ekranie. Zamiast bowiem skupiać się na stanach emocjonalnych bohaterów, widz siedzi i zastanawia się, dlaczego ktoś tak niechlujnie to wszystko zmontował. Dodatkowo twórcy wprowadzają całą gamę postaci, o których tak naprawdę niewiele wiemy, a gdy w pewnym momencie całkowicie znikną z historii – mało nas to w ogóle rusza, bo ich rola nie miała de facto żadnego znaczenia dla większej całości.

Po ukończeniu sześciu odcinków nie mogłem też oprzeć się wrażeniu, że ten projekt wypadłby dużo lepiej jako dwuipółgodzinny film. Gdyby porządnie skrócić poszczególne sceny, wyciąć część bohaterów, doszlifować scenariusz i przede wszystkim ułożyć go w sensowniejszej kolejności, mielibyśmy dzieło, które potrafi szczerze oddziaływać na widza. W obecnej formie większość odcinków wywołuje jedynie wzruszenie ramion, bo oglądanym sekwencjom brakuje odpowiedniej emocjonalnej podbudówki i emocjonalnych konsekwencji. Nowy zalążek wątku zamiast rozwinięcia dostaje bowiem jedynie… zalążek innego wątku.

„Ironheart”: Daddy issues

Warto zauważyć, że serial, sygnowany nazwiskiem showrunnerki Chinaki Hodge, ma sporo ciekawych pomysłów, które są jednak całkowicie niedopieczone, bo zamiast wybrać najciekawsze wątki i historie, i odpowiednio je rozwinąć, scenarzyści dodali tu mnóstwo ciekawych zalążków, które nigdy nie zostają w pełni rozwinięte.

Jak kwestia daddy issues połowy bohaterów czy arcyciekawa, a w zasadzie skrócona do dwóch dialogów, sytuacja z moralnym dylematem: czy mogę nadać Sztucznej Inteligencji obraz swojej zmarłej przyjaciółki? Czy interakcja z moim wyobrażeniem tej osoby – niczym bohater Leo w Incepcji – jest środkiem terapeutycznym czy jednak coraz większym zagłębieniu się w żałobie i szaleństwie? Bardzo ciekawe i ważne rozważania, które jednak nigdy nie mają szansy w pełni wybrzmieć.

Jedną z najciekawiej napisanych postaci serialu jest „Joe” Aldena Ehenreicha, którego prawdziwe imię zdradza powiązanie ze słynną postacią z absolutnych początków MCU, a dylemat bohatera związany jest z tym, czy powinien iść w ślady słynnego ojca, czy jednak zbudować coś swojego. Okazuje się również, że prawdziwa motywacja Hooda związana jest z rodzicielską relacją, a nad całym serialem wisi pytanie o to, czy wszystko, co robimy w naszym życiu, podyktowane było/jest tym, co robili, bądź chcieli robić nasi rodzice? Rozważania na ten temat widać szczególnie wyraźnie chociażby w stałej odpowiedzi Riri na pytanie, dlaczego w ogóle zdecydowała się na budowę żelaznej zbroi. „Bo mogłam”, które wielokrotnie padnie z ekranu, tak naprawdę skrywa jednak cytat ze zmarłego ojczyma, fana technologii Tony’ego Starka. Czy gdyby nie pasja mężczyzny, bohaterka zaciekawiłaby się w ogóle technologią?

Żaden z tych wątków nie zostaje jednak odpowiednio poprowadzony. Dostajemy bowiem jedynie początek rozważań na ten temat, który później całkowicie znika na rzecz nowych elementów, wprowadzanych przez twórców znienacka do historii.

(SPOILER?) „Ironheart”: „Używasz magii? Myślałem, że znasz się tylko na technologii”

Najdziwniejsza sprawa z Ironheart jest taka, że serial znienacka wprowadza do świata przedstawionego elementy magii. Choć teoretycznie projekty MCU już to robiły, chociażby w kilku częściach Avengers, nie zgrzytało to jednak tak bardzo jak tutaj, gdzie nagłe poszerzenie świata o elementy nadprzyrodzone zwyczajnie wybija z rytmu całej opowieści, bo wprowadzone jest bez ładu i składu.

Na dodatek połączenie technologii i magii powoduje kolejnego rodzaju chaos narracyjny i sprawia, że jest następną rzeczą nie do końca zrozumiałą dla bohaterów, jak i samych widzów. Niejasność zasad związanych z użyciem magii powoduje, że w serialu pojawia się jeszcze jedne niezrozumiały wątek, któremu brakuje odpowiedniego uzasadnienia.

Co jednak najważniejsze – poszerzenie świata przedstawionego o elementy magii pozwala twórcom wprowadzić w końcu do szerszego świata Marvel Cinematic Universe słynną postać, zapowiadaną już od czasu wyśmienitego serialu WandaVision. Wcielający się w tę charakterystyczną diabelską postać Sacha Baron Cohen wypada świetnie na ekranie – jego bohater posiada zarówno odpowiednią charyzmę, urok i czar osobisty, jak i dozę nieobliczalnego szaleństwa, skrywaną za ukradkowymi spojrzeniami. Jego pojawienie się na ekranie to wprawdzie najlepszy element serialu, a jednak fakt, że pojawił się właśnie tu, pogłębia poczucie chaosu, wiszące nad całym serialem. Wprowadzenie tak ważnej postaci akurat w tym serialu zaskakuje o tyle, że w ostatnich latach dostaliśmy przecież kilka projektów w pełni skupionych na magii w świecie MCU, gdzie pojawienie się jej, miałoby więcej fabularnego sensu. (Koniec spoilera?)

„Ironheart”: oceniam najnowszy serial Marvela

Ironheart to klasyczny przykład dzieła, w którym „za dużo jest grzybów”, przez co całość została zwyczajnie przeładowana i traci jakikolwiek smak. Twórcy próbowali opowiedzieć tu o tylu rzeczach i bohaterach, że finalnie… nie powiedzieli o niczym! Żaden wątek nie zostaje odpowiednio rozwinięty, przemyślany i poprowadzony. Dostajemy jedynie zbitkę fajnych pomysłów, które przechodzą w inne fajne pomysły, niemające jednak żadnego związku z pozostałymi. Niemal co scenę dostajemy nowe zagrania i pomysły, które może same w sobie są nawet fajne, ale nijak nie budują spójnej, angażującej całości.

Co za tym idzie – pojedyncze sceny może i robią wrażenie, ale co z tego, jeśli serial jako całość jest tak chaotyczny, że efekt wywołuje jedynie wzruszenie ramion? Wszystkiego jest tu zwyczajnie za dużo, przez co żaden wątek nie zostaje odpowiednio poprowadzony. To zaś sprawia, że Ironheart pozostaje serialem niewykorzystanych szans. Irytującym głównie przez swoją nieumiejętność doprowadzenia spraw do końca. Ogromna szkoda!

Michał Kaczoń

Michał Kaczoń

Dziennikarz kulturalny i fan popkultury w różnych jej odmianach. Wielbiciel festiwali filmowych i muzycznych, których jest częstym i chętnym uczestnikiem. Salę kinową traktuje czasem jak drugi dom.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA