TRANSFORMERS: PRZEBUDZENIE BESTII. Porządny blockbuster [RECENZJA]
Transformers: Przebudzenie bestii (org. Transformers: Rise of the Beasts) to już siódmy aktorski film pełnometrażowy bazujący na słynnej serii zabawek firmy Hasbro oraz animacjach przybliżających przygody przybyszów z kosmosu wyglądających jak piękne i szybkie samochody. Jak wypadła najnowsza odsłona meandrującej poziomem blockbusterowej serii? Oceniam.
Filmy z serii Transformers są albo świetną, rozpędzoną, przesadzoną i niezobowiązującą zabawą, albo absolutnie okropnymi, niestrawnymi, przeładowanymi bohaterami i scenariuszowym chaosem potworkami. Nie ma nic pomiędzy. Cały mankament polega na tym, że nigdy nie wiadomo, który film trafi nam się tym razem. W końcu obok świetnych części pierwszej i trzeciej dostaliśmy też okropne i niestrawne części drugą i piątą (Zemsta upadłych i Ostatni Rycerz) oraz znajdującą się gdzieś między nimi „czwórkę”, czyli Wiek zagłady, którą dało się oglądać jedynie z prześmiewczą radochą. Najlepiej z aktorskiej serii wypadł Bumblebee będący zarówno spin-offem, jak i niejako rebootem serii, cofającym akcję do lat 80. Z filmu Travisa Knighta dowiedzieliśmy się, w jaki sposób ulubiony żółty Autobot trafił na Ziemię i dostał swój przydomek, a produkcja z 2018 roku okazała się chyba najbardziej ludzką i angażującą częścią serii. Jak w tym układzie prezentuje się Przebudzenie bestii? Sprawdzam.
„Transformers: Przebudzenie bestii” – sequel spin-offu i reboot głównej serii
Film zrealizowany przez Stevena Caple’a Juniora, reżysera Creed II, jest zarówno kontynuacją Bumblebee, jak i rebootem głównej serii. Akcja rozgrywa się w 1994 roku w Nowym Jorku, czyli niemal dekadę po wydarzeniach z filmu z udziałem Hailee Steinfeld (bohaterka zostaje zdawkowo wspomniana w jednej scenie), a także najprawdopodobniej przed wydarzeniami z oryginalnej trylogii z udziałem Shii LaBeoufa. Ciekawie ma się zaś sprawa z ciągłością względem filmów z Markiem Wahlbergiem, bo jedna rzucona niby mimochodem uwaga o Markym Marku, czyli muzycznym alter ego aktora z lat 90., sugeruje, że wydarzenia Wieku zagłady i Ostatniego Rycerza nie miały w tym uniwersum w ogóle miejsca. W sumie nie dziwne, bo w końcu na tym ma polegać reboot (czyli pokazanie znanych bohaterów w zupełnie nowej historii, działającej jednak w obrębie znanego świata), do którego przyczyniły się średnie wyniki – zarówno box office’owe, jak i związane z oceną fanów – wspomnianych wyżej filmów.
„Transformers: Przebudzenie bestii” – recenzja. Prosta historia, sprawna realizacja
Mimo że Przebudzenie bestii to reboot, historia przedstawiona w nowym filmie podąża dość znanym i sprawdzonym tropem. Ot, poznajemy nowe zagrożenie, które może doprowadzić do zagłady wszechświata, a także bohaterów próbujących ukryć przed „złolem” najnowszy MacGuffin, czyli przedmiot będący motorem napędowym akcji. Tym razem jest to artefakt, który może siać wspomniane międzyplanetarne zniszczenie, jeśli wpadnie w niepowołane ręce. Główną zmianą jest to, że tym razem dobrymi bohaterami są robotyczne zwierzęta Maximale, a złymi pożerający planety Scourge i jego banda nikczemnych Terrocronów. Gdy akcja przenosi się na Ziemię, w filmie pojawiają się też Autoboty, a my poznajemy dwójkę ludzkich bohaterów – rezolutnego Noaha (dobry Anthony Ramos) oraz Elenę (niezła Dominique Fishback) – pomocnicę kuratorki muzeum na Ellis Island. Noaha cechuje oddanie i miłość do młodszego brata, a Elenę chęć wykazania się przed szefową oraz próba zostania odkrywczynią skarbów i kuratorką z prawdziwego zdarzenia. Gdy los przypadkowo wrzuci ich w sam środek międzyplanetarnej afery, to właśnie te cechy sprawią, że zdecydują się wziąć udział w groźnej i niebezpiecznej misji.
Fabuła jest prosta i znana, ale to w końcu nie skomplikowanie scenariusza jest głównym wabikiem filmów z serii Transformers. Tu liczy się przede wszystkim dynamiczna realizacja, dobre efekty specjalne, momenty rodem z najlepszych reklam samochodowych, humor wynikający z różnic charakterologicznych między ludźmi a robotami, wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa – która sprawia, że noga sama lata w rytm dobrych beatów – oraz fajne, nienachalne aktorstwo. Różnica poziomów między poszczególnymi filmami wynika zaś ze skali, w której poszczególne elementy współgrają z innymi.
„Transformers: Przebudzenie bestii” – Bye, bye Mr. Bay
Mieszanka zaprezentowana przez Stevena Caple’a Juniora jest wyjątkowo sprawna, angażująca i dynamiczna. Wszystko znajduje się tutaj na odpowiednim miejscu. Fabuła idzie po nitce do kłębka, a poszczególne wydarzenia mają swoje konsekwencje w późniejszych częściach obrazu. Nie bez znaczenia jest fakt, że Przebudzenie bestii to drugi najkrótszy film serii, ustępujący z tego tytułu tylko Bumbleebee, krótszemu o około trzy minuty. Dzięki temu twórca nie rozbuchał niepotrzebnie opowiadanej historii, ładując do niej momenty, które niekoniecznie pchają akcję do przodu. Tutaj większość scen ma znaczenie dla opowiadanej historii.
Kluczowy dla lepszego odbioru filmu wydaje się także mniejszy udział Michaela Baya w produkcji. Słynny reżyser po nakręceniu pięciu części sagi oddał stołek młodszym kolegom, którzy mieli szansę tchnąć w serię nową energię, a sam Bay jest tylko jednym z producentów obrazu. Nowi twórcy – Travis Knight i Steven Caple Junior zwyczajnie pamiętają, dlaczego historia, nawet najbardziej szczątkowa, oraz wyraziści bohaterowie, którym da się kibicować, są tak ważni także w filmach akcji opartych na efektach specjalnych. To tak niewiele, a tak wiele zarazem. W filmach Michaela Baya widowisko zdawało się bowiem przytłaczać inne elementy, przez co ostatnie obrazy serii pozbawione były realistycznej, namacalnej stawki. Tu motywacje są proste, ale wyraziste. No i w ogóle istniejące.
„W to mi graj, Pete!”, czyli o aktorstwie słów kilka
Poza dobrymi rolami Anthony’ego Ramosa i Dominique Fishback ciekawie na ekranie wypadają także członkowie obsady głosowej. Poza świetnym Peterem Cullenem, który znów z zaangażowaniem wciela się w Optimusa Prime’a, w najnowszym filmie fantastycznie odnajduje się w szczególności Pete Davidson (czy to tylko ja, czy ten facet jest w ostatnich latach w każdej dużej blockbusterowej franczyzie?). Amerykański aktor wypada wyjątkowo wiarygodnie, dając swojemu Mirage’owi luzackiego i zawadiackiego rysu oraz charakterystycznego rodzaju humoru, który w wykonaniu aktora jakoś zwyczajnie działa. Na dodatek Davidson tak ciekawie moduluje głosem, że dopiero po paru scenach zrozumiałem, skąd znam ten specyficzny tembr. Dobrze wypadła także laureatka Oscara (sic!) za Wszystko wszędzie naraz Michelle Yeoh w charakterystycznej roli należącej do Maximali „robotycznej sowy” Airazor. Yeoh udziela swojej bohaterce troskliwego i ciekawskiego tonu, który fajnie wybrzmiewa z głośników. Nieźli są także Ron Perlman jako Optimus Primal oraz Peter Dinklage jako Scourge, choć ich praca nie wybija się znacząco na pierwszy plan tak, jak w wypadku Davidsona i Yeoh. Obsada głosowa jest jednak naprawdę dobra, a niektóre teksty rzeczywiście świetnie wybrzmiewają na ekranie.
„Tranformers: Przebudzenie bestii” – Dwie wieże
Akcja nowego filmu rozgrywa się w 1994 roku w Nowym Jorku. Oznacza to, że w scenach pokazujących panoramę miasta wyraźnie widać dwie wieże World Trade Center. Fakt ten dość mocno zelektryzował fanów, gdy po raz pierwszy słynne budynki pojawiły się w jednym ze zwiastunów, prowadząc do gorącej i zaciekłej dyskusji internautów. Jedni uznali to za przesadę i niepotrzebne „żerowanie na tragedii” z 11 września. Drudzy pochwalili ekipę, podkreślając, że od tamtych wydarzeń minęły 22 lata i już można zacząć pokazywać ten charakterystyczny element krajobrazu miasta sprzed 2001 roku. Zwrócili też uwagę, że pewnie teraz więcej filmowców zacznie wiązać prawdziwe historyczne wydarzenia z nadprzyrodzonymi elementami, tak jak miało to miejsce chociażby z zabójstwem Johna F. Kennedy’ego, które pojawiło się już w kilku filmach science fiction. (Czy ktoś pamięta, że zabójstwu JFK próbował zapobiec Magneto, o czym wprost mówi się w X-Men: Days of Future Past?).
Warto jednak wspomnieć, że w gotowym filmie, choć ciemna chmura zbiera się nad miastem, nie widać tego konkretnego ujęcia, które tak zszokowało Amerykanów. Przestrach, że twórcy filmu zniszczą więc Nowy Jork i same dwie wieże – tak jak dokonali destrukcji Chicago w Dark of the Moon, był więc nieuzasadniony. Z drugiej strony tak wyraźne pokazanie słynnej lokalizacji będącej tak silnie związanej z historią Ameryki może oznaczać, że twórcy będą chcieli podjąć ten temat w kolejnych częściach serii. Czy i w jaki sposób podejmą ten temat, dowiemy się pewnie z następnych Transformers.
„Transformers: Przebudzenie bestii” – oceniamy nowy film blobkbusterowej serii
Nowy film z kasowej serii zdecydowanie zalicza się do jednego z najlepszych odcinków sagi. Wszystkie elementy porządnego blockbustera z serii Transformers znajdują się tu na właściwym miejscu, a fabuła w prosty i klarowny sposób prowadzi nas po nitce do kłębka. Opowieść ma jasno wyznaczone ramy, bohaterowie określone cechy charakteru, a cały film wyraźnie wyznaczony kierunek. Nie ma tu tego chaosu, który charakteryzował ostatnie dwie produkcje zrealizowane przez Michaela Baya, dzięki czemu widz nie czuje się zagubiony i przeładowany bodźcami, tylko dostaje dokładnie to, po co przyszedł – dobrze nakręcone walki wielkich robotów. Czasami tak niewiele potrzeba, żeby blockbuster był dobry!
Miło zaskakuje też fakt, że mimo iż fabuła nie jest szczególnie odkrywcza, twórcom udało się przemycić kilka nowych elementów i pomysłów, które uzupełniają dobrze znany świat, dodając im kilku nowych, intrygujących reguł. W tym kontekście w szczególności warto podkreślić wyjątkową relację Mirage’a i Noaha, ale tu postawię trzy kropki, by nie zdradzić zbyt wiele.
Transformers: Przebudzenie bestii to nadal jeden z najbardziej mainstreamowych tworów, jakie zobaczycie w kinie, ale przypomina też, dlaczego w ogóle polubiliśmy kiedyś filmy z serii Transformers. Nie męczy, nie drażni, nie wystawia cierpliwości i zmysłów widza na próbę. Jest zwyczajnie wyważony, przemyślany oraz lekki, łatwy i przyjemny. Idealny reset dla mózgu, który może popatrzeć sobie na pstrokate sekwencje akcji. Fajna baja! Po prostu.