CZARNA PANTERA: WAKANDA W MOIM SERCU. Chaotycznie i bez pomysłu
Przed Czarną Panterą: Wakandą w moim sercu stało skrajnie trudne zadanie. Jest nie tylko kontynuacją jednego z najlepszych filmów tego uniwersum, ale też jedynego nominowanego do Oscara w głównej kategorii. Zamyka również w wymiarze kinowym czwartą fazę budowania filmowo-serialowego świata Marvela. W końcu – ale przede wszystkim – mierzy się ze śmiercią głównego aktora oryginału, Chadwicka Bosemana, który zmarł w 2020 roku po przegranej walce z rakiem. Oczekiwania wobec produkcji były więc wielkie i to wielowymiarowo. Czy zatem Ryanowi Cooglerowi i zespołowi jego współpracowników udało się im sprostać?
Zanim odpowiem na to pytanie, przybliżę pokrótce historię, którą opowiada film. Główna jej część ma miejsce rok po nagłej śmierci króla i pokazuje nam polityczne zmagania Wakandy ze światem zewnętrznym. W samym środku konfliktu między afrykańskim mocarstwem a pozostałymi narodami pojawia się Namor, władca podwodnej krainy, która podobnie jak Wakanda okazuje się bogata w cenne vibranium. W obliczu agresywnych działań Namora nasi bohaterowie muszą podjąć decyzję, czy do niego dołączyć, czy też stanąć w obronie nadwodnego świata…
Podobne:
Scenariuszowy chaos
Niestety, szybko okazuje się, że przygotowany film zwyczajnie cierpi na brak głównego bohatera, przez co trudno obyć się wrażeniu, że postać T’Challi została ze scenariusza po prostu wycięta, a ten szybko przepisany tak, aby z jednej strony wpleść w niego motyw śmierci króla, a z drugiej znaleźć nowego protagonistę. To ostatnie nie udaje się aż do ostatniego aktu, który w końcu skupia się na kolejnej osobie przyjmującej postać Czarnej Pantery.
Wcześniej jednak film jest bardzo chaotyczny, skacze po kolejnych postaciach i wątkach, strukturą przypominając przy tym bardziej przydługi odcinek serialu, aniżeli produkcję pełnometrażową. Namor, Shuri, królowa Ramonda, Okoye. Każda z tych postaci walecznie próbuje kraść dla siebie czas ekranowy. Podobnie jak powracający w sequelu agent Ross, ale w tym przypadku chyba nawet grający go Martin Freeman nie wie, po co jest w tym filmie. Zaskakująco dużo jest tu też wprowadzonej do uniwersum następczyni Iron Mana, Riri Williams, a wątek nastolatki niespodziewanie okazuje się kluczowy dla zawiązania akcji. Szkoda tylko, że Riri zupełnie nie pasuje do świata Wakandy i klimatu produkcji.
Realizacyjna klasa
Najlepiej film wypada, kiedy po prostu pozwala nam zapomnieć o kiepskim scenariuszu. Realizacyjnie jest to naprawdę sprawna produkcja, a na standardy Marvel Studios wręcz bardzo dobra. Wakanda w moim sercu czaruje udaną pracą kamery, interesującymi pomysłami wizualnymi, odważnymi rozwiązaniami narracyjnymi i – chyba przede wszystkim – świetną muzyką. Oryginalne piosenki przygotowane specjalnie do filmu Cooglera sprawiają, że całość nabiera blasku i potrafi na chwilę zachwycić.
Mimo kilku zastrzeżeń też na tym polu mogę powiedzieć, że z klasą udało się pożegnać Chadwicka Bosemana, a sceny, które skupiają się na żałobie po zmarłym królu T’Challi, naprawdę chwytają za serce. Podobnie jak przemycona krytyka historii kolonizacji tzw. nowych lądów. Szkoda, że w obu przypadkach nie poświęcono tym wątkom więcej czasu ekranowego.
W ostatecznym rozrachunku najnowsza produkcja Marvel Studios niestety nie należy do udanych. Chaos i brak pomysłu na zaopiekowanie się światem Wakandy po śmierci jej króla widoczne są tu jak na dłoni, chociaż chciałbym z pełną mocą podkreślić, że jestem bardzo wdzięczny Ryanowi Cooglerowi i włodarzom Marvela, że nie zdecydowali się obsadzić na nowo postaci granej przez niezastąpionego Chadwicka Bosemana.
Wciąż jednak Wakanda jest w moim sercu i wierzę, że kolejna wizyta w tym zakątku uniwersum Marvela będzie już udana, bo nieobarczona tak nieludzkimi problemami realizacyjnymi.