Wszystkie drogi prowadzą do Piekła, czyli podsumowanie 9. edycji SPLAT!FILMFEST
Przegląd najnowszego kina gatunkowego, jaki zaproponowali w tym roku włodarze Splat!FilmFest, okazał się bardzo interesujący. Sporo pozycji poruszyło w jakiś sposób czułe struny, czy to uderzając absurdalnym lub wisielczym humorem, czy to zaskakując nieszablonowością albo wprawiając w osłupienie lub dyskomfort. Cieszy też to, że frekwencja była dość wysoka, a reakcja publiczności na ogół żywa, dająca do zrozumienia, jaki jest ogólny odbiór filmu. Nie ma też jednoznacznego zwycięzcy w odróżnieniu od roku ubiegłego, kiedy był ogromny hype wokół Terrifier 2 Damiena Leone, co spowodowało, że znacznie zwiększono liczbę seansów (w warszawskiej Kinotece było ich aż osiem w ciągu pięciu dni festiwalu). W związku z tym nagroda publiczności dla tej produkcji była pewniakiem. Tym razem trudno jednoznacznie wskazać zwycięzcę, choć ja oczywiście mam swoich faworytów.
W tegorocznej edycji festiwalu udało mi się obejrzeć 17 filmów pełnometrażowych i 11 shortów, co jest moim osobistym rekordem. Przy poprzednich edycjach (a uczestniczę w Splacie od 2017) wybierałem zazwyczaj max. 10 tytułów, w tym roku postanowiłem jednak pochłaniać jak najwięcej, co z kolei sprawiło, że pozostało mi mniej czasu na pisanie recenzji (tylko dwa tytuły zrecenzowałem w trakcie trwania imprezy – Robactwo i Gra w opętanie). Na pewno był to dobrze spędzony czas – bez chwili nudy, za to z dużą dawką mocnych wrażeń i refleksji. A także z nadzieją, że współczesne kino gatunkowe trzyma się nieźle na przekór obiegowej opinii, jakoby kino było pogrążone w kryzysie.
Paryskie bulwary grozy
9. edycja Splat!FilmFest pokazała, że francuskie kino grozy ma wiele do zaoferowania, bo realizowane jest przez twórców, którzy mają różne podejście do gatunku. Na otwarcie festiwalu wyświetlono Robactwo (Vermines) Sébastiena Vanicka, które z miejsca dołączyło do grona najciekawszych produkcji na temat agresywnych owadów (tu: pająków). To kino efektowne i trzymające w napięciu, w którym pająki symbolizują spychanych na margines mieszkańców ubogich ekonomicznie przedmieść, szukających dla siebie miejsca w nieprzyjaznym środowisku. Gatunek horroru pomógł debiutującemu reżyserowi wyrazić swoje lęki związane ze współczesnością.
Nieco inaczej zabawę horrorowymi kliszami potraktował Adrien Beau, który swój reżyserski debiut Vourdalak nakręcił na podstawie opowiadania Aleksieja Tołstoja pt. Rodzina Wilkołaka. Zmierzył się tym samym z Mario Bavą, który zekranizował tę nowelę w 1963 na potrzeby antologii Trzy oblicza strachu z udziałem Borisa Karloffa. Najbardziej zaskakującym i dyskusyjnym elementem nowej adaptacji jest postać Gorczy, powracającego do domu ojca rodziny przemienionego w wurdulaka. Otóż ten wątek reżyser rozwiązał za pomocą szkieletowej marionetki – Gorcza nie przypomina tu człowieka, jest kukłą animowaną przez reżysera, który także udzielił jej głosu. Vourdalak to dzieło nakręcone w całości w plenerze na taśmie 16 mm, bardzo poetyckie i kunsztowne pod względem plastycznym. Narracyjnie zaś jest alegorią końca patriarchatu. Zwraca uwagę odtwórczyni roli Sdenki Ariane Labed, ceniona w swoim kraju aktorka mająca w dorobku Puchar Volpiego w Wenecji (za rolę w filmie Attenberg). Sugestywne i niepokojące kino zanurzone w ludowej, plebejskiej tradycji i kulturze. To jeszcze nie poziom Mario Bavy, ale na tyle udany debiut, że warto śledzić dalszą karierę tego twórcy.
Miano najstraszniejszego filmu w głosowaniu publiczności otrzymało Pandemonium (reż. Quarxx). Widzowie zgotowali mu owację w kinie – trudno stwierdzić, na ile była to szczera reakcja, a na ile kurtuazja wynikająca z faktu, że reżyser zaszczycił festiwal swoją obecnością. Opinie po wyjściu z seansu były mieszane, z mojego punktu widzenia przeważały głosy rozczarowania, ale wyniki plebiscytu sugerują co innego. Pandemonium to egzystencjalny, ponury dramat inspirowany sztuką Bez wyjścia (1944) autorstwa Jeana-Paula Sartre’a, którego przekaz głosi, że człowiek cierpi piekielne męki z powodu złych relacji z ludźmi. W związku z powyższym niemal każdy, nawet dziecko, okazuje się skłonny do czynienia zła. Walka z sumieniem i wewnętrznym demonem często prowadzi do samotności i zagubienia. Quarxx – artysta multimedialny oraz scenarzysta i reżyser tego dzieła – prezentując wizję piekielnych otchłani, inspirował się Hotelem siedmiu bram (1981) Lucio Fulciego. Jednak horror z prawdziwego zdarzenia ma tu miejsce dopiero w finale, natomiast cały film przypomina coś na kształt eseju filozoficznego, gdzie pobrzmiewają echa Raju utraconego Johna Miltona (to w tym poemacie użyto nazwy Pandemonium w kontekście najważniejszego miejsca w Piekle).
Nie mogło na tej imprezie zabraknąć filmu „króla absurdu” Quentina Dupieux. W poprzednich edycjach festiwalu widziałem Deerskin (2019) i Mandibules (2020) – oba doskonałe. W tym roku polskiej premiery festiwalowej doczekała się satyra na kino superbohaterskie pt. Palenie powoduje kaszel (2022). To oczywiście nie jest horror, ale przypomina trochę antologię grozy, gdyż bohaterowie opowiadają sobie „straszne historie”. Aby wyrazić esencję filmu, wystarczy powiedzieć, że jedną historię opowiada ryba przypiekana na kuchence. Opowieści nie mają tonu moralizatorskiego, bynajmniej nie chodzi w tym filmie o antytytoniowy przekaz. Właściwie to jest przeciwnie – reżyser wręcz sugeruje „Zapal sobie, zanim zapali się świat”. Przede wszystkim chodzi tu o poczucie absurdu wykraczającego poza skalę. Jeśli doceniasz poprzednie filmy reżysera, to ten również dowiezie taką porcję rozrywki, jakiej potrzebujesz. Szanuję też za to, że film rozpoczyna się od klasyki francuskiej piosenki – Dieu fumeur de havanes Serge’a Gainsbourga. Jest to także dzieło znakomicie obsadzone, na drugim planie wystąpili m.in. Adèle Exarchopoulos, Benoît Poelvoorde oraz Jérôme Niel, którego można było oglądać w filmie otwarcia (Robactwo).
Na zakończenie imprezy, podobnie jak na otwarcie, wolontariusze odpalili tubę z kolorowym konfetti. Oba seanse, którym towarzyszył ten huk, były francuskojęzyczne. Gdy już myślisz, że nic cię nie zaskoczy na festiwalu, ostatniego dnia następuje mocne uderzenie pod postacią Golshifteh Farahani w roli Hood Witch. Francuski tytuł filmu Saïda Belktibii brzmi Rokya, co jest rodzajem praktykowanych w islamie metod duchowych mających na celu wypędzenie z osoby opętanej sił nadprzyrodzonych. Angielski tytuł Hood Witch to natomiast slangowe określenie kobiety z sąsiedztwa, który przywodzi na myśl zwrot „good witch” odnoszący się do osoby wyjątkowo zaradnej, upartej i odważnej. Ale jest jeszcze jedno znaczenie, nawiązujące do internetowej platformy lifestyle’owej The HoodWitch (thehoodwitch.com), gdzie oferowane są magiczne rytuały uzdrawiające duszę i wspierające dobre samopoczucie. Tego typu witrynę zakłada główna bohaterka filmu, co okazuje się bardzo opłacalne, jednak cena sukcesu jest wysoka. I chociaż film jednoznacznie unika zjawisk nadprzyrodzonych, to ostatecznie bohaterka musi stoczyć walkę o duszę swojego syna. Mamy tu do czynienia z doskonałym thrillerem o współczesnym polowaniu na czarownice z kapitalnym występem na pierwszym planie.
Helter Skelter & Satanic Panic
Noce w przedziale 8–10 sierpnia 1969 roku zapisały się dobitnie w historii kryminalistyki. W ciągu dwóch nocy w Los Angeles popełniono okrutne zbrodnie znane powszechnie jako „The Tate–LaBianca Murders”. Sprawcami byli członkowie „Rodziny” Charlesa Mansona, będący zwolennikami teorii apokalipsy i chaosu zwanej Helter Skelter. Te wydarzenia zainspirowały powstanie książki Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood (1974) napisanej przez Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry’ego. Podczas 9. edycji Splat!FilmFest można było sobie przypomnieć tę tragiczną opowieść dzięki filmowi Gra w opętanie (The Sacrifice Game) Jenn Wexler, który luźno bazuje na znanej sprawie, wykorzystując lęki i obsesje, z jakimi zmagała się wówczas Ameryka.
Wiadomo już, że satanistyczny horror w reżyserii Jennifer Wexler będzie szerzej rozpowszechniany w naszym kraju za sprawą Monolith Films. Film, którego akcja toczy się w okresie świątecznym 1971 roku, trafi do kin dokładnie w Święta Bożego Narodzenia. Moim zdaniem warto obejrzeć, bo mimo iż scenarzyści biorą na warsztat oklepane motywy i gatunkowe standardy, to jednak umiejętnie nimi żonglują, tworząc zgrabną i spójną całość z inteligentnym twistem fabularnym i przemyślanym finałem. Fajnie obsadzony film pełen nastrojowych ujęć i chwytów rodem z kina klasy B z lat siedemdziesiątych. Wątek nadprzyrodzony działa dobrze i służy również obśmianiu pewnej tendencji, jaka panuje w satanistycznym kręgu – przekonania, że oddając hołd Szatanowi, można liczyć na wielką nagrodę typu nieograniczona władza czy bogactwo. W końcu nie po to wymyślono Piekło, by nagradzać grzeszników.
W latach 70. XX wieku istotnym wydarzeniem, tym razem jednak w dziedzinie psychiatrii, była historia Shirley Ardell Mason, przedstawiona w książce Sybil: Prawdziwa historia kobiety opętanej przez 16 odrębnych osobowości (1973) autorstwa Flory Rhety Schreiber, a następnie w produkcji telewizyjnej Sybil (1976, reż. Daniel Petrie), gdzie relację pacjent–psychiatra odegrały Sally Field i Joanne Woodward. Choć te wydarzenia nie miały nic wspólnego z Szatanem, podobno zainicjowały powstanie książki Michelle Remembers (1980), której autorami są kanadyjski psychiatra Lawrence Pazder i jego pacjentka Michelle Smith. Książka była reklamowana jako literatura faktu, powodując w Ameryce tzw. Satanic Panic. Doktor Pazder, pragnąc sławy takiej jak koleżanka po fachu dr Cornelia B. Wilbur od wspomnianego wyżej dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości, postanowił nieco podkoloryzować swoją kronikę sesji terapeutycznych.
Prezentowany podczas Splat!FilmFest dokument Szatan cię wzywa (Satan Wants You, reż. Steve J. Adams & Sean Horlor) to próba uporządkowania tych niezwykłych wydarzeń, które doprowadziły do satanistycznej paniki w Stanach Zjednoczonych. Frapujący obraz wywołujący czasami śmiech, ale częściej jednak zdumienie, że coś takiego funkcjonowało jako prawdziwa historia. Nie chodziło wszakże tylko o satanistyczne rytuały i nadużycia „Kościoła Szatana” Antona LaVeya, ale też o absurdalne fantazje, takie jak interakcja z Matką Boską mówiącą po francusku czy np. zniknięcie blizn wskutek interwencji Archanioła Michała. Jeszcze prawie 10 lat po publikacji książki Michelle Remembers sprawczyni całego zamieszania pojawiła się w talk-show Opry Winfrey, gdzie cała historia opisywana była jako bezsporny fakt. Rzecz jasna byli ludzie niedający wiary od początku, ale głos podatnej na manipulację części społeczeństwa trudno zakrzyczeć.
Home Sweet Home
Do najchętniej eksploatowanych motywów horrorowych należy poznawanie tajemnicy domu, który miał być bezpieczną przystanią, a okazał się koszmarem. Takich filmów nie zabrakło również podczas omawianej imprezy. Najwybitniejszy z nich to produkcja niemiecka Home Sweet Home – Gdzie mieszka zło (reż. Thomas Sieben). Ograniczenia budżetowe w dużej mierze przyczyniły się do kreatywnych rozwiązań, dzięki którym nad gatunkiem horroru powiało świeżością. Sam pomysł zrealizowania filmu w jednym ujęciu nie jest oryginalny, ale to zawsze wielkie wyzwanie dla filmowców, wymagające precyzyjnej reżyserii. Jeden błąd spowoduje, że trzeba będzie kręcić od nowa. Wydawałoby się, że taka koncepcja niesie ze sobą kolejne ograniczenia, a tymczasem rozwija wyobraźnię i talent. Co dla widza najistotniejsze, ten film opowiada przy tym ciekawą historię, w której oprócz kameralnego horroru na ograniczonej przestrzeni mamy rozliczenie z kolonialną przeszłością Niemiec. Duchy nawiedzające posiadłość i przerażająca rodzinna klątwa mają swoje źródło w niechlubnej niemieckiej historii – ludobójstwie Herero, które miało miejsce na początku XX wieku.
Równie ciekawym, choć nakręconym w staroszkolnym stylu, filmem jest Wściekłość Grace (Raging Grace, reż. Paris Zarcilla). Mający w sobie ducha klasycznego brytyjskiego horroru gotyckiego obraz podejmuje aktualny problem nielegalnych filipińskich imigrantów, mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii. Tytułowa Grace to córka głównej bohaterki, zatrudnionej w charakterze pokojówki w okazałej rezydencji. Dziewczyna marzy o pokoju z własnym łóżkiem, ale nie może na to liczyć – matka musi ją ukrywać przed ludźmi, aby nie zostały deportowane. Mimo to Grace jest pełna życia, uwielbia robić dowcipy, choć nie ma na to wielkiej przestrzeni i warunki życia temu nie sprzyjają. A jednak pod tą delikatną ludzką powierzchnią bohaterka kipi wściekłością, czekając tylko na właściwy moment, by wyrazić głośno swoje emocje. Wściekłość Grace to kino umiejętnie łączące elementy kina grozy z komentarzem społecznym na temat wyzysku klasowego oraz krytyką systemu imigracyjnego.
Innym godnym polecenia filmem o domu przepełnionym złem jest brazylijska produkcja Na własność (reż. Daniel Bandeira). Tu też mamy wątek wyzyskiwania pracowników przez bogatych właścicieli, ale historia pozbawiona jest zjawisk nadprzyrodzonych. Film jest znacznie bardziej surowy i realistyczny, inaczej zostały położone akcenty. Łącząc elementy thrillera w stylu home invasion z dramatem społecznym o buncie robotniczym, reżyser opowiada o tym, że strach i gniew prowadzą do barbarzyństwa i zbrodni. Czy w ogóle istnieje taki sposób walki z systemem, który byłby skuteczny i moralnie akceptowalny? Zdaniem reżysera istnieje, ale trzeba nauczyć się iść na kompromisy, bo gdy brakuje zrozumienia i chęci dyskusji, to gotujące się wewnątrz emocje w końcu doprowadzą do eskalacji przemocy.
Rozczarowującym seansem był dla mnie australijski thriller Nigdy mnie nie znajdziecie (reż. Josiah Allen & Indianna Bell), którego akcja toczy się w przyczepie kempingowej. Mistrzowski jest nastrój opowieści kreowany przez szalejącą burzę. Efekty dźwiękowe i operowanie światłem robią tu doskonałą robotę. Wraz z nasilającą się nawałnicą wzrasta napięcie między bohaterami, narasta paranoja i do pewnego stopnia jest to fascynujące. Niestety scenariusz nie oferuje wiele, jest kilka scen budujących napięcie i tajemnicę, ale nie widzę tu materiału na pełnometrażowy film. Seans się dłużył, a finał nie spowodował żadnej refleksji. Przypuszczam, że niewiele mi zostanie w pamięci na długo, ale nazwiska reżyserów zapamiętam, bo potencjał drzemie w nich ogromny.
Złe oczy, złe decyzje
Fani klasycznych horrorów z lat 70., w szczególności Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (1974) Tobe’a Hoopera, mieli z pewnością duże oczekiwania wobec filmu Złe oko (Eight Eyes) Austina Jenningsa. To nakręcony w Serbii i Macedonii Północnej szorstki i niepokojący thriller, który zmienia się w pewnym momencie w surrealistyczny koszmar. Bohaterami są amerykańscy turyści poznający bałkańską społeczność, w tym tajemniczego osobnika z okiem pokrytym bielmem, który przedstawia się jako „Święty Piotr”. Obecne są tu dwie postawy, jakie reprezentują turyści – fascynacja nowo poznanym miejscem oraz podejrzliwość wobec obcych. Podczas seansu w mojej głowie również walczyły dwie postawy – z jednej strony entuzjazm wynikający z faktu, że oglądam coś nieszablonowego, z drugiej jednak nasunęły się wątpliwości, czy autorzy mieli coś wartościowego do powiedzenia. Finał opowieści sprawił, że nie jestem pewien, co ja właściwie obejrzałem, a fakt, iż film był prezentowany już w drugim dniu festiwalu, spowodował, że kolejne filmy – bardziej klarowne i przystępne – przyćmiły tę produkcję.
Jednym z tych kolejnych obrazów był koreański Sleep (reż. Jason Yu), który ostatecznie zdobył nagrodę publiczności za najlepszy scenariusz. To w równym stopniu zabawna, co przerażająca opowieść o zaburzeniach snu i ich wpływie na związek dwojga ludzi. Co, jeśli zaburzenie snu, jakim jest lunatykowanie, okazuje się przedmiotem badania już nie tylko lekarzy, lecz szamanów lub egzorcystów? Czy to możliwe, aby tak zagadkowe zjawisko jak somnambulizm miało w sobie coś nadprzyrodzonego? Jason Yu, debiutujący reżyser, doskonale równoważy humor, strach i dramat małżeński, odwracając w pewnym momencie relację mąż–żona. W tym sensie, że mąż lunatyk zaczyna sprawiać wrażenie bardziej racjonalnego, jego żona zaś, dotychczas cechująca się zdrowym rozsądkiem, zdradza objawy paranoi.
Miano najbardziej szokującego obrazu tegorocznego Splatu otrzymał Stolik kawowy (reż. Caye Casas), nakręcony przez Hiszpanów. Szokujący jest w tym filmie humor, bo w kontekście całej fabuły wydaje się totalnie niepoprawny. To film o tym, że upór i honor mogą prowadzić do złych decyzji. Taką decyzją jest dla głównego bohatera zakup stolika kawowego. Nie jest to produkt ani estetyczny, ani funkcjonalny, jednak dla klienta okazuje się sprawą honorową – choć raz ma okazję sprzeciwić się żonie. Upór w tym przypadku ma katastrofalne konsekwencje – przez taką głupotę małżeństwo staje o krok od przepaści i wszystko, na co do tej pory pracowali, obraca się w ruinę. Ludzie dążą do autodestrukcji bez ingerencji sił nadprzyrodzonych, wystarczą do tego ich pragnienia, uczucia, temperamenty.
Nie lada atrakcją festiwalu był pokaz Suitable Flesh (reż. Joe Lynch), adaptacji opowiadania H.P. Lovecrafta Coś na progu (The Thing on the Doorstep, 1937). To hołd dla zmarłego w 2020 Stuarta Gordona, niekwestionowanego mistrza Lovecraftowskich adaptacji. Scenarzysta Dennis Paoli, producent Brian Yuzna i aktorka Barbara Crampton (tutaj także producentka), którzy przyczynili się do największych sukcesów Gordona (Re-Animator, 1985; Zza światów, 1986) powracają z odświeżającymi pomysłami na mieszankę komedii, science fiction i horroru, dorzucając do tego thriller erotyczny. Zamiana płci będąca głównym tematem filmu nastąpiła także na etapie przerabiania książki – w tym sensie, że u Lovecrafta bohaterami są mężczyźni, w filmie dominują kobiety. Wspaniale poradziły sobie ze swoimi rolami Heather Graham i Barbara Crampton, a reżyser zapewnił widzom całkiem solidną porcję rozrywki i szaleństwa, jakiej wymaga się od kina gatunkowego klasy B.
Najsłabszy film, który obejrzałem podczas Splatu, nosi tytuł Spadające gwiazdy (reż. Gabriel Bienczycki & Richard Karpala). Fabuła miała w sobie coś intrygującego, co sprawiało, że oglądało się z niepokojem, ale fantastyczne motywy związane z wiarą w czarownice ustępują miejsca historii o braterstwie i dojrzewaniu. Dzieje się tu niewiele, a ożywienie następuje dopiero pod koniec, gdy na ekranie pojawia się Piotr Adamczyk w nieco ekscentrycznej roli. To w dużej mierze horror psychologiczny, który nie przekonał mnie do siebie ze względu na położenie akcentu na dialog i relacje między bohaterami, a nie obraz i fantastyczną intrygę. Scenariusz oferuje świeże spojrzenie na tematykę klątw rzucanych przez czarownice, ale rozwój fabuły sugeruje, że potencjał był o wiele większy i stąd ogromny zawód.
Game of Death
Czymś absolutnie wyjątkowym w trakcie trwania dziewiątej edycji był seans filmu dokumentalnego Wejście klonów Bruce’a Lee (reż. David Gregory). Miłośnicy filmów kung-fu z lat 70. na pewno słyszeli o podgatunku bruceploitation, który zalał azjatycką kinematografię po śmierci Bruce’a Lee. O tym zjawisku opowiada właśnie ten dokument, a w charakterze „gadających głów” zatrudniono trzech żyjących jeszcze „sobowtórów” Bruce’a. Jeden pochodzi z Tajwanu (Ho Chung-tao vel Bruce Li), drugi z Korei (Moon Kyoung-seok vel Dragon Lee), a trzeci z Birmy (Wong Kin-lung vel Bruce Le). Swoje pięć minut w tej historii ma również Japończyk Yasuaki Kurata, którego jeden z zagranicznych dystrybutorów przemianował na Bruce’a Lo. Oczywiście klonów LEEgendy było znacznie więcej, ale już historie tych trzech zawodników dobitnie charakteryzują paranoję, jakiej doświadczyło (nie tylko) hongkońskie kino po gigantycznym sukcesie Wejścia smoka (1973).
Film Davida Gregory’ego oferuje wnikliwe, choć niepozbawione humoru, spojrzenie na przemysł rozrywkowy w Hongkongu. Wypowiada się wiele osób związanych z tą branżą, np. Angela Mao, pamiętana z Wejścia smoka (1973) i Złamanej przysięgi (1977), czy choćby Ron Van Clief, który zyskał przydomek „Czarny smok”, a jego popularność była dowodem na to, że Bruce Lee wywarł wpływ także na Afroamerykanów. Nawet Sammo Hung, który fizycznie ani trochę nie przypominał Bruce’a, zaliczył rolę w stylu bruceploitation (Enter the Fat Dragon, 1978). Panowało istne szaleństwo, bo chociaż trafiały się filmy eksploatujące temat w dobrym guście z solidną akcją, to jednak więcej było kuriozalnych fantazji, takich jak The Dragon Lives Again (1977), w którym duch Bruce’a walczy w zaświatach z Draculą, Zatoichim, chińskim Clintem Eastwoodem, Ojcem chrzestnym, agentem 007 i gangiem mumii (WTF?), ale nie jest w tej walce osamotniony, pomagają mu komiksowy marynarz Popeye, Jednoręki Szermierz i Kwai Chang Caine, bohater serialu Kung Fu.
Dla niektórych jest to być może wiedza bezużyteczna, ale z pewnością znajdą się osoby, które po obejrzeniu tego dokumentu będą szukać tych filmów. Bo to dosyć ciekawa, choć zapomniana, część historii kina, mająca duże znaczenie w popkulturze, mówiąca wiele o przemyśle filmowym, w szczególności o kinie eksploatacji. O tym, że w kinie liczą się przede wszystkim nazwiska, a nie talenty. Reżyserem tej inspirującej podróży po kinie sztuk walki jest David Gregory, współzałożyciel i prezes firmy Severin Films, zajmującej się produkcją i dystrybucją filmowych rarytasów, mającej w dorobku edycje kolekcjonerskie kultowych filmów gatunkowych na DVD i Blu-ray.
Get shorty
Przechodzimy teraz do filmów krótkometrażowych. Spośród 20 wyselekcjonowanych tytułów udało mi się obejrzeć 11, w tym cztery z sześciu biorących udział w konkursie Méliès d’argent. Nagrodę ostatecznie zgarnął brytyjski short Kiddo (reż. Brett Chapman), niepokojąca i sprawna technicznie dystopijna opowieść, w której grupa młodych dziewcząt przypomina nieświadome zagrożenia zwierzęta hodowlane przeznaczone do uboju. Najmocniejszym, bo przyprawiającym o mdłości i wymioty, filmem w sekcji Méliès d’argent był podobno Smarkacz (Nosepicker, reż. Ian Mantgani), którego akurat nie widziałem, bo wyszedłem do sali obok na pełnometrażowy seans. Wspomniany kontrowersyjny short opowiada o dzieciaku, który ma paskudny nawyk dłubania w nosie. I niech już każdy sobie odpowie na pytanie, czy naprawdę chce to oglądać.
Nagrodę publiczności dla najlepszego filmu krótkometrażowego dziewiątej odsłony Splat!FilmFest wygrał polski film Odgrzeb (reż. Artur Wyrzykowski) z główną rolą stand-uperki Agnieszki Matan. Zwabiona przez ojca dziewczyna zostaje poddana rytuałowi „odgrzebywania” z trumny, który ma na celu przywrócić ją na nowo do życia po licznych porażkach. Za pieniądze z Unii został uruchomiony program aktywizacji milenialsów polegający na wciskaniu młodym ludziom frazesów o tym, jak można wypełnić dziurę w sercu, by osiągnąć szczęście. Umoralniający, ale szczery w swoim przekazie film, w finale zaś wzruszający m.in. dzięki pięknie dopasowanej ilustracji muzycznej (Kanon Pachelbela). Spośród zagranicznych krótkich metraży interesujący był jeszcze brytyjski minihorrorek pt. Nie zatrzymuj się (Stop Dead, reż. Emily Greenwood). Przedstawiona tu została dość brutalnie filozofia życia – aby przeżyć w tym dynamicznie rozwijającym się świecie, należy cały czas iść naprzód. Jeśli się zatrzymasz – zginiesz!
If you stop, you will die!
Repertuar tegorocznej edycji składał się z 30 premierowych filmów, dwóch polskich „kultowców” (Oko Boga Piotra Krzywca i Że życie ma sens Grzegorza Lipca) oraz 20 krótkich metraży. Wszystkich nie było szans obejrzeć – pominąłem m.in. dwa tytuły, które zostały wyróżnione przez festiwalową publiczność: Off Ramp (reż. Nathan Tape; nagroda za najlepszy film) oraz Humanistyczny wampir poszukujący osoby samobójczej (reż. Ariane Louis-Seize; nagroda za reżyserię). Takie tytuły jak Slotherhouse: Leniwa śmierć i Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry! (All Fun and Games) postanowiłem odpuścić, ponieważ niedługo po festiwalowej premierze trafiają do szerokiej dystrybucji.
To, co zwróciło moją uwagę, to zaskakująco duża ilość znakomitych ról kobiecych. Mężczyźni mieli tu o wiele mniejsze pole do popisu. Doskonałe kreacje stworzyły m.in. Golshifteh Farahani (Hood Witch), Nilam Farooq (Gdzie mieszka zło), Maxine Eigenmann (Wściekłość Grace), Jung Yu-mi (Sleep), Estefanía de los Santos (Stolik kawowy), Emily Sweet (Złe oko), Heather Graham & Barbara Crampton (Suitable Flesh). Wyróżniły się również małoletnie bohaterki: Georgia Acken (Gra w opętanie), Jaeden Paige Boadilla (Wściekłość Grace) i Manon Maindivide (Pandemonium).
Na podstawie tego, co udało się zobaczyć, mogę stwierdzić, że był to bardzo udany festiwal. Sporo interesujących debiutów, wśród których może czaić się przyszły mistrz kinematografii albo przynajmniej solidny rzemieślnik od kina gatunkowego. To były seanse, podczas których fabuła płynnie przechodziła od humoru do emocjonalnego wstrząsu, od subtelnej grozy po makabryczny koszmar. Kobiety w ciąży mogły trafić na trzy traumatyzujące seanse (tak przynajmniej twierdziła Monika Stolat, dyrektorka festiwalu), niektóre treści mogły także zbulwersować miłośników zwierząt. Oto cały Splat! – triggerujący, niepoprawny, perfidnie żerujący na naszych lękach, poddający próbie naszą cierpliwość, poczucie smaku i komfort psychiczny. Moje top 3: Wściekłość Grace, Gdzie mieszka zło i Stolik kawowy.
Nie pozostaje teraz już nic innego, jak tylko czekać na jubileuszową, 10. edycję Splat!FilmFest.