REBEL MOON – porównanie do „Star Wars” jest szkodliwe i niesprawiedliwe
Wielu „twardych” jak prekambryjskie skały Kaukazu fanów Gwiezdnych wojen święcie broni przekonania, że w gatunku space opery wszystko po Star Wars będzie wtórne, jeśli nie zostanie oparte na wielowątkowym, spójnym, nowatorsko zinterpretowanym, a co najważniejsze, jeszcze niesfilmowanym systemie mitologicznych archetypów, które istnieją już w kulturze od dawna. Wiemy przecież, ile czasu George Lucas przygotowywał się do nakręcenia swojej sagi. Ale Zack Snyder również myślał o tym długo i nie jego winą jest, że urodził się w czasach, gdy ten zakres mitów już został wykorzystany – ten i wiele, wiele innych. Pozostał synkretyzm i reinterpretacja. Zack Snyder, opierając kampanię reklamową swojego najnowszego filmu na ciągłym odnoszeniu się do sagi George’a Lucasa i sugerując, że Rebel Moon jest kontynuacją Star Wars lub wręcz historią, która zajmie miejsce SW w popkulturze, musiał być świadomy, co mówi. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że w ultrafanowskiej świadomości wykopał sobie takimi stwierdzeniami pokaźny grób, bo od irracjonalnego uwielbienia Gwiezdnych wojen choruje cały gatunek space opery.
Zwykle obawiam się takich obietnic składanych przez reżyserów, bo zbyt wiele produkcji filmowych miało zostać wielkimi, kultowymi dziełami, a teraz nikt o nich nie pamięta, podobnie też z nieznanymi z początku eksperymentami filmowymi, które teraz uznawane są za tytuły kanoniczne, a krytycy tuż po premierach skazywali je na porażkę. George Lucas nie obiecywał zarabiających krocie blockbusterów, które zmienią historię popularnego kina. On tylko kochał swoją pasję do fantastyki i miał to szczęście, że był pierwszy w tego typu mitologicznym synkretyzmie. Nie byłoby jednak Gwiezdnych wojen, gdyby nie mnóstwo ludzi, którzy nadali kształt pomysłom Lucasa, co świetnie opisuje książka Chrisa Taylora pt. Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat. Dopiero później przyszła sława i franczyza, no i Disney na smutnym końcu tej historii, wyciskający z widzów ostatnie pieniądze, żerując na ich jakże irracjonalnym uwielbieniu Star Wars. Owo uwielbienie okazało się jednak toksyczne dla gatunku, gdyż przykryło emocjonalną kołderką wszelkie niedoskonałości oryginalnej trylogii Lucasa, czyniąc z wątpliwej jakości papierowych bohaterów, postaci legendarne – chociażby Yoda, Leia, Luke Skywalker oraz Rey z nowej odsłony serii. Gatunek więc przez wiele lat nie ruszył do przodu, bo zawsze było to porównanie do Gwiezdnych wojen. Jeśli więc ktoś się zechce dzisiaj przyczepić jak rzep (owocostan łopianu) psiego ogona do domniemanej papierowości bohaterów Rebel Moon i jako zmarnowane wzorce podać postaci ze Star Wars, niech je jeszcze raz przeanalizuje, poczyta dialogi, zwróci uwagę na tragiczną grę aktorską Carrie Fisher i Marka Hamilla. Kora w porównaniu z Lukiem już na starcie jest pełnokrwistym charakterem, który nie zastanawia się ciągle, czego chce, a mimo to wciąż się rozwija na nowej ścieżce kosmiczno-operowego życia. Gra ją zaangażowana w rolę Sofia Boutella, potrafiąca tak żonglować słowami, że nawet zbyt po snyderowsku przedramatyzowane kwestie nie brzmią tandetnie. Mało tego, otacza ją grupa bardzo zindywidualizowanych postaci wspomagających. Jest to zrobione trochę na kształt pulpowego komiksu, trochę gry RPG. Jest nawet królewski robot bojowy, którego rola została słusznie ograniczona, przynajmniej na tym etapie rozwoju historii, z niezłym twistem przy końcu, a nie tak jak w Gwiezdnych wojnach, gdzie roboty są głównie źródłem odprężającej rozrywki z na siłę doczepioną niekiedy ważną rolą dla całej historii uniwersum i przeżycia głównych bohaterów.
Generalnie kurosawowski motyw formowania zindywidualizowanej grupy bojowej został dobrze wykorzystany i wzbogacony o nieliniowe zwroty akcji, chociaż można zostać zwiedzionym fabularną ścieżką, którą prowadzi nas Snyder np. co do głównego antagonisty Balisariusa i jego sługi Atticusa Noble’a. Liniowość nie musi stanowić wady, a zaczątkowość i rozwinięcie Rebel Moon zostały rozplanowane inaczej niż w Gwiezdnych wojnach. W przypadku np. antagonisty Atticusa Noble’a znów porównanie go do Dartha Vadera nie jest sprawiedliwe, bo chociaż jest to postać, która ma zaplanowane fazy rozwoju, a może nawet restarty moralne, to jej brutalizm jest o wiele bardziej naturalistyczny, hegemoniczny, pierwotny, ostateczny, czego powiedzieć o Anakinie Skywalkerze nie można, bo przecież jego siła wywodzi się z mocy. I tak dotarliśmy do jednej z ważniejszych mitycznych koncepcji (pneuma), które wykorzystał Lucas w Gwiezdnych wojnach, jednak zrobił to jakże prosto, bez komplikowania bajkowej struktury. Rebel Moon to produkcja skierowana do starszego widza, a więc i koncepcja magiczna jest bardziej, na razie, skryta. Zakładam, że również bardziej skomplikowana nie tylko etiologiczne, ale i aksjologicznie. Przypomnijmy sobie wstęp do prezentacji elementu magicznego w Rebel Moon. Jest to scena z Korą obserwującą swoją podopieczną, księżniczkę Issę.
Zack Snyder podjął wielkie zobowiązanie, sugerując, że Rebel Moon mógłby konkurować z Gwiezdnymi wojnami, a może nawet je zastąpić lub stać się ich gatunkową kontynuacją. Patrząc na filmowe portfolio Snydera, jest to zobowiązanie pachnące reżyserską mitomanią i donkiszoterią, bo nie chcę myśleć, że celowym, kłamliwym podczepieniem się pod Gwiezdne wojny, żeby tylko za wszelką cenę rozreklamować swój film. A może jest inaczej i Rebel Moon stanie się space operą, która naprawi bolączki SW? Kto wie, czy problem nie tkwi również w samym porównaniu, a Snyder wcale swoich sił aż tak nie przecenił?
Porównania nieraz są szkodliwe, zwłaszcza do legend, mitów popkultury, wszelkich mitów, w które wierzą ludzie masowo. I tak się stało z Rebel Moon, pierwszą częścią sagi Zacka Snydera, wyraźnie inspirowanej Gwiezdnymi wojnami, ale jakże od niż różną. Porównania do mitów krzywdzą, bo nakładają perspektywę interpretacyjną na przedmiot interpretacji, który nie może być sprawiedliwie porównywany z ową arbitralnie wybraną legendą. Patrzymy na wydarzenia przez pryzmat legendy, bohaterów porównujemy do tych legendarnych, a nawet gdy są nimi inspirowani, to mają prawo tworzyć własną płaszczyznę znaczenia, własny świat przedstawiony. Rebel Moon nigdy nie będzie Gwiezdnymi wojnami, bo jest filmem zupełnie innym – powstałym w innych czasach, skierowanym do innego typu widza, który postrzega Kino Nowej Przygody z elementami science fiction dużo mniej bajkowo, mniej legendarnie, właściwie dużo twardziej, rubaszniej i bez pensjonarskiej niewinności, a przy tym lubi dramat bohatera, nawet ten podany nazbyt patetycznie. Snyder patos uwielbia, a na dodatek miesza go ze slow motion, żeby jeszcze podbić ładunek emocjonalny. Przeszkadzało mi to w Lidze Sprawiedliwości, przeszkadza i w Rebel Moon, ale nie wywołuje ciarek. Estetycznie jest to slow motion dopracowane i występuje w momentach, które nie są tak ważnymi elementami fabuły, że dodanie zwolnienia akcji zaburzyłoby tok historii. Niemniej Zack Snyder nie mógł się powstrzymać przed wprowadzeniem kilku buńczucznych przemów włożonych w usta bohaterów. Na szczęście nie przekreśliło to filmu, jak to często bywa w kinie superbohaterskim. Snyderowski patos zrodził nawet kilka ciekawych kadrów – Kora z flagą jest malarskim i ludowładczym popisem w produkcji, a takie ujęcia budują właśnie niezależną legendę wielkich epopei filmowych.
O mały włos, a dałbym się złapać na tę retorykę Snydera, że Rebel Moon są następcą Gwiezdnych wojen, ale też o mało nie uwierzyłem krytykom, że właśnie wadą produkcji jest to, że w wielu elementach nie podołały kultowej sadze George’a Lucasa. Rebel Moon jest więc produkcją wtórną, bo: Zack Snyder nie poświęcił swojej młodości na ich stworzenie, nie wykorzystał nowatorsko mitów kultury i archetypów kina fantasy, tylko je znów powielił, nie stworzył żadnej spójnej filozofii, która byłaby pierwsza w kinie (np. moc, zakon Jedi), nie kreował swojego filmu, eksperymentując z efektami specjalnymi, właściwie tworząc technologię wizualizacji kosmosu w SF od nowa, bo tę technologię stworzył George Lucas, nawet muzyka w Rebel Moon jest typowo ilustracyjna, a nie może istnieć sama w sobie jako ponadczasowy motyw Johna Williamsa znany właściwie na całym świecie, wreszcie po pierwszej części trudno porównać głównego antagonistę Atticusa Noble’a do Dartha Vadera – Atticus jest prostackim siepaczem, a nie skomplikowanym czarnym charakterem. Odtwórcza jest również pseudonazistowska stylizacja ubiorów oficerskich żołnierzy Macierzy. Jestem ciekawy, czy ten już tak ograny motyw kiedyś się twórcom blockbusterów nareszcie znudzi. Te i inne różnice między Snyder Wars a Star Wars zdają się sugerować, że Rebel Moon jest gorszym filmem nie tylko w porównaniu z SW, ale i sam w sobie. Nic bardziej mylnego. Myli nas porównanie, to odniesienie, a raczej potrzeba wpasowania filmu w szablon. Na tle Gwiezdnych wojen, zwłaszcza gdy traktujemy je jako konieczny do naśladowania wzorzec każdej kolejnej próby nakręcenia filmu z gatunku space opera, wszystko będzie się wydawać gorsze, nawet z tego powodu, że jest inne. Na ten interpretacyjny zabieg dało się złapać wielu krytyków i widzów, gdyż w sumie to przez Snydera i jego fascynację SW sami zaczęli emocjonalnie oczekiwać, że zobaczą na ekranie jakąś irracjonalną kontynuację sagi, zwłaszcza po nieudanych ostatnich częściach. Takie podejście odebrało Rebel Moon niezależny charakter, a ten film ma naprawdę wiele do opowiedzenia, i widać to już po pierwszej części: Dziecko ognia. Opowiada jednak gwiezdną historię spod znaku lasera, magii i miecza inaczej, w innym rytmie, odważniejszymi słowami, posługując się inną metaforyką oraz budując postaci dosadniej i mniej cukierkowo niż robił to Lucas.
Zack Snyder przede wszystkim nie pozwolił, żeby miłość do Star Wars zdominowała jego pomysł. Poszedł własną ścieżką, nie wyzbywając się jednak inspiracji. Przyznał się do niej i to jest sprawiedliwe w stosunku do widzów. Historia się dopiero zaczęła. Snyder może ją zmarnować albo wynieść na legendarny piedestał. Wiele zależy od głównych bohaterów, ich relacji między sobą i między nimi a głównym antagonistą. Kto nim faktycznie jest – mam nadzieję – okaże się w kolejnych częściach. Niecierpliwie czekam niestety na poprawienie jakości efektów specjalnych. Cały czas zastanawiam się także nad głębią ostrości stosowaną przez kierownika zdjęć (czyli Snydera) – czy był to specjalny zabieg cyfrowy, optyczny, czy charakterystyka płaszczyzny ostrości wynikająca z ogniskowej obiektywu, czy może jakaś wpadka, żeby zakamuflować niedoskonałości kadrów? Przypominam sobie poprzednie produkcje reżysera i GO również była krótka, ale o ile pamiętam nie aż tak, żeby postać wychodziła z głębi, gdy odsunęła głowę na kilka centymetrów. Snyder bywa nieco przedwczesnym reżyserem, a Rebel Moon z ponad 3-godzinną wersją reżyserską byłby niesamowitym przeżyciem, zwłaszcza w kinie. Chciałbym zobaczyć, jak Sofia Boutella w roli Kory staje się ikoniczną kobiecą postacią science fiction, obracając w pył koturnowy manieryzm dziewcząt z Gwiezdnych wojen.