REBEL MOON niczym „Star Wars”? WYWIAD z Zackiem Snyderem i ekipą hitu Netflixa
„Pomysł na ten film pojawił się w mojej głowie pierwszy raz, gdy zobaczyłem, jak Luke Skywalker leci X-Wingiem przez tunel, żeby zniszczyć Gwiazdę Śmierci” – wspomina Zack Snyder. „Zresztą pierwotnie proponowaliśmy ten film jako jedną z części Gwiezdnych wojen” – dodaje Deborah Snyder, producentka, a prywatnie żona reżysera. Rozmawialiśmy z ekipą widowiska science fiction Rebel Moon, które trafiło na platformę Netflix w piątek 22 grudnia.
Rebel Moon to zrobiona z rozmachem niezwykła space opera w reżyserii Zacka Snydera, do której scenariusz napisał sam reżyser we współpracy z Kurtem Johnstadem i Shayem Hattenem. Opowieść rozpoczyna się, gdy spokojnej kolonii na księżycu w najdalszym zakątku galaktyki zaczyna zagrażać armia despotycznego regenta Balisariusa, a największą nadzieją na przetrwanie mieszkańców staje się żyjąca wśród nich tajemnicza Kora. Zobaczcie, co członkowie obsady i ekipy mieli nam do powiedzenia o widowisku.
Michał Kaczoń: „Rebel Moon” to historia, która powstawała przez wiele lat. Co zatem było punktem zapalnym, który zapoczątkował to uniwersum?
Zack Snyder: Myślę, że tym, co jako pierwsze obudziło we mnie myśli na temat Uniwersum Rebel Moon, było to, jak po raz pierwszy zobaczyłem, jak Luke Skywalker w swoim X-Wingu leci tunelem w Gwieździe Śmierci i próbuje ustawić działko na pozycji X, aby wystrzelić torpedy fotonowe do portu wylotowego, by unicestwić statek. To wydarzenie było przełomowym momentem mojego jedenastoletniego życia (śmiech). Tamtego lata obejrzałem ten film chyba ze trzynaście razy. Bo wtedy nie można było przecież ot tak natychmiast obejrzeć filmu w domu. Ta produkcja zakorzeniła we mnie miłość do science fiction i fantasy. Uformowała mnie jako pasjonata takiej estetyki i pomogła stworzyć tę „estetyczną kreaturę”, jaką się stałem.
To dzięki temu spotkaniu w kolejnych latach pokochałem także Blade Runnera, Aliena czy Excalibur Boormana i Conana Barbarzyńcę Miliusa. Jestem zresztą wielkim fanem scenografa Rona Cobba, a jego praca przy tym filmie jest zwyczajnie niesamowita. Potem było jeszcze anime Star Blazers. No i oczywiście film Heavy Metal. Wszystkie te rzeczy ukształtowały mnie jako młodego człowieka, a potem jako twórcę filmowego. W zasadzie każda z tych produkcji ma specyficzną stylistykę retro, którą dostrzec można nie tylko w jej warstwie wizualnej, ale nawet w pewnego rodzaju naiwności, która bije z ekranu. Mimo że każda z nich posiada też bardziej mroczne elementy, doskonale pamiętam, że każdym z nich byłem zachwycony i uradowany taką dziecięcą radością siedzenia z szeroko otwartymi oczami. Tak że, jak mam być zupełnie szczery, to właśnie wszystkie te elementy zainspirowały mnie do stworzenia pierwszych wersji historii Rebel Moon.
Deborah Snyder: Zresztą, zanim powstał scenariusz, proponowałeś ten film jako historię osadzoną w świecie Gwiezdnych wojen. Uważam jednak, że finalne dzieło w swoim tonie i tematyce jest nieco mroczniejsze, a jego bohaterowie nieco bardziej wielowymiarowi – każdy z nich żyje w swoistej strefie szarości, jeśli chodzi o wybory moralne. Nie wydaje mi się, aby filmy z Gwiezdnej sagi zgłębiały te rejony ludzkiej psychiki w podobny sposób.
Michał Kaczoń: Ed, Sofia, w jaki sposób pracowaliście nad wzajemną chemią do grania arcywrogów?
Ed Skrein (Atticus Noble): Po pierwsze – muszę przyznać, że tworzenie wzajemnej aktorskiej chemii to coś, nad czym trudno pracować – albo się ją posiada, albo nie. To, co możemy zrobić, aby pomóc temu procesowi, to włożyć jak najwięcej pracy w stworzenie własnej postaci i jej życia wewnętrznego. Obarczyć ją prawdziwym życiem emocjonalnym i motywacjami. Kiedy obie strony włożą tę pracę na plan, wchodzimy wtedy jako ktoś inny. Wtedy wystarczy już tylko czekać na fajerwerki (śmiech).
Tym, co najbardziej urzeka mnie w zawodzie aktora, jest właśnie fakt, że mamy możliwość tworzenia nowych relacji i wyobrażania sobie nowych dynamik z osobami, które znamy od lat. Z początku trudno było wyobrazić mi sobie Sofię jako mojego wroga. Nawet teraz, gdybyś kazał mi wejść w rolę i zacząć z nią walczyć, pewnie wybuchnąłbym śmiechem. Podczas pracy na planie, poprzedzonej miesiącami własnej pracy, wiedzieliśmy jednak, że wspólnie tworzymy coś w świecie wyobraźni, bazując na prawdziwych doświadczeniach, i to zdecydowanie nam pomogło.
Sofia Boutella (Kora): Zgadzam się z tym, że największą częścią pracy nad wzajemną chemią jest właśnie wiarygodne zbudowanie swojej własnej postaci. Potem na planie mamy w zasadzie tylko jedną szansę, by najlepiej oddać swoją postać, po całej pracy, którą wykonaliśmy.
Na pewno plusem naszej znajomości jest to, że mimo że walczymy ze sobą w dość drastyczny sposób na ekranie, prywatnie naszym pierwszym instynktem zawsze było to, żeby zaopiekować się drugą osobą i grać sceny kaskaderskie w najbardziej bezpieczny sposób.
Michał Kaczoń: Charlie, Twój bohater został okrzyknięty „człowiekiem o umiejętnościach scyzoryka szwajcarskiego”. Słyszałem też, że to właśnie Ty poprosiłeś o zagranie tej roli, mimo że pierwotnie producenci widzieli Cię jako inną postać. Co w postaci Kaia było takiego, że to właśnie Ty musiałeś się w niego wcielić?
Charlie Hunnam (Kai): Przede wszystkim urzekło mnie, że zachowanie Kaia stale zaskakiwało mnie w scenariuszu. To bohater o tysiącu twarzy, który za każdym razem odkrywa przed nami inną z nich. Mimo że te „maski” i pozy są tak różnorodne, za każdym razem jest w tym szczery i prawdziwy. Pozostaje sobą, niezależnie od tego, jak się akurat zachowuje. Zackowi udało się w tej postaci doskonale uchwycić fakt, że ludzie są istotami złożonymi i pełnymi sprzeczności.
Byłem zaintrygowany możliwością zagrania tej postaci, bo to było jak granie pięciu postaci na raz (śmiech). Pomógł mi też fakt, że nie jest to bohater pierwszego planu. Mam bowiem poczucie, że granie centralnej postaci wiąże się z pewnymi oczekiwaniami i dodatkową presją. Taka postać musi być bardziej spójna, bardziej neutralna i otwarta. Bohaterom dalszego planu dużo więcej rzeczy uchodzi na sucho – mogą z większą swobodą bawić się z oczekiwaniami widza.
Michał Kaczoń: Co było najtrudniejszym elementem Waszej pracy?
Deborah Snyder: Sadzenie pszenicy (śmiech). Niby się śmieję, ale to najszczersza prawda. Do jednej ze scen potrzebowaliśmy sfotografować ogromne połacie pszenicy. Żeby to zrobić, musieliśmy ją najpierw zasiać. A że wiosna była wyjątkowo zimna, a kalifornijska ziemia niezbyt żyzna, przynajmniej dla tego rodzaju zboża, na oczekiwany efekt musieliśmy czekać aż dodatkowych pięć tygodni. A gdy jesteś w produkcji i budujesz plan filmowy, taki czas jest wyjątkowo długi i niekorzystny. Pamiętam, że z powodu nieodpowiednio szybkiego wzrostu i uzyskania odpowiedniego koloru przez pszenicę, musieliśmy znacząco zmieniać harmonogram naszego planu zdjęciowego. A potem jeszcze zwierzęta zaczęły podjadać nasze plony (śmiech). Ta pszenica to był kawał roboty! Dlatego do dziś doskonale pamiętam dzień, w którym wreszcie udało nam się uzyskać odpowiedni kolor i nakręcić tę ch**erną scenę.
Zack Snyder: Z mojej perspektywy to nie było wyzwanie (śmiech). To znaczy, w pełni rozumiem, że z produkcyjnego punktu widzenia to był spory problem. Z reżyserskiego stołka sprawa była jednak dość prosta. Przyszedłem, zobaczyłem, jak przepięknie wygląda to pole, i z przyjemnością je sfilmowałem.
Z mojego punktu widzenia największym wyzwaniem było nakręcenie sceny finałowej, bo miejsce akcji było tak duże, że w zasadzie nie mieściło się na jednej scenie w studiu filmowym. Musieliśmy więc nasz plan podzielić na pięć mniejszych części, a sceny, które rozgrywają się na dwóch platformach, tak naprawdę nagrywać na jednej platformie, w innych momentach czasu. Pamiętam, że był to spory problem, jeśli chodzi o choreografię, harmonogram zdjęć i pozostałe elementy. Musieliśmy dokładnie zaplanować, jak dobrze skoordynować wszystko, by wyglądało to wiarygodnie i żeby nikt nie zorientował się, że wykorzystujemy dwa razy tę samą scenografię (śmiech).
Michał Kaczoń: Z którego elementu byliście najbardziej dumni podczas pracy nad tym projektem?
E. Duffy (Milius): Myślę, że największym wyzwaniem, a co za tym idzie – największą radością z osiągnięcia celu, była możliwość pracy kaskaderskiej. Niektórzy, jak Sofia, wykonali blisko 99% wszystkich swoich scen akcyjnych. U mnie było tego trochę mniej, ale nadal jestem piekielnie dumne z każdej sceny, w której samo wykonałom scenę akcji. Jestem też pod ogromnym wrażeniem moich współaktorów – kiedy widziałom, jak Ray przygotowuje się do sceny wielkiego skoku czy Jim i Michiel wielokrotnie próbują w odpowiedni sposób wykonać swoje ruchy. Każdy starał się, jak najbardziej mógł, co niezwykle mi się podobało.
Michiel Huisman (Gunnar): Mnie natomiast trudno wybrać jeden konkretny element. Jestem dumny z całej pracy, którą każdy z nas włożył w stworzenie tego świata. Jestem także niezwykle zadowolony ze znajomości z tak wspaniałymi ludźmi i z tego, że efekt jest tak dobry. Mam szczerą nadzieję, że widzowie będą podobnego zdania.
Film „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia” można już oglądać na platformie Netflix. Wersja reżyserska powinna pojawić się na platformie w marcu. „Rebel Moon – Część 2: Zadająca rany” trafi natomiast do serwisu 19 kwietnia 2024.