STAR WARS: VISIONS. Czy Disney naprawdę NIE ROZUMIE Gwiezdnych wojen?
Niższa półka #4: Czy Disney naprawdę nie rozumie Gwiezdnych wojen?
Zrobiło się ostatnio znów głośniej o Gwiezdnych wojnach. Z jednej strony za sprawą książki o Howardzie Kazanjianie, producencie Imperium kontratakuje i Powrotu Jedi. W publikacji tej bowiem znajdziemy fragment wypowiedzi Marcii Lucas, byłej żony George’a Lucasa i montażystki pierwszego filmu z serii, w której kobieta bardzo krytycznie wypowiada się o tym, jak Disney zarządza marką. A z drugiej zaledwie dwa dni po tym, jak wypowiedź Lucas okrążyła świat, na platformie streamingowej Disney+ zadebiutowała nowa osłona Gwiezdnych wojen – Star Wars: Visions. Idealny moment, aby zapytać: czy Disneyowi rzeczywiście – nomen omen – brakuje wizji?
Star Wars: Visions to antologia dziewięciu krótkich filmów animowanych (te najdłuższe odcinki mają zaledwie około dwudziestu minut) stworzonych przez japońskich twórców w hołdzie serii rozpoczętej kilka dekad temu przez George’a Lucasa. Projekt podobny nieco do Animatriksa czy produkcji Batman: Gotham Knight.
Muszę przyznać, że najnowsza odsłona marki zupełnie nie przypadła mi do gustu. Każdy odcinek istotnie kończy się wyraźną informacją o zaledwie inspiracji światem Gwiezdnych wojen, ale w praktyce oznacza to absolutne zatracenie ducha pierwowzoru. Całość prezentuje się, jakby twórcom ktoś kiedyś opowiedział, czym seria Lucasa jest i na tym zakończyła się ich znajomość serii. Wszystko wymyka się tu kanonowi i mitologii marki, trudno jakkolwiek umiejscowić opowiadane historie w czasie, nie czuć klimatu znanego z filmów czy innych produkcji animowanych. Niestety, nie dostajemy też nic w zamian. Kolejne odcinki antologii nie oferują żadnych ciekawych konceptów czy świeżego spojrzenia, historie są nieangażujące, nie wywołują emocji… Sprawna animacja to za mało.
Przewrotnie jednak Visions pokazało mi, jak bardzo nie zgadzam się z Marcią Lucas. Matka chrzestna marki (dość powszechnie mówi się, że jej montaż uratował film z 1977 przed porażką) powiedzieć miała, że Disney zupełnie nie rozumie Gwiezdnych wojen. Tymczasem ja w japońskim dziele pod kuratelą Disneya za nic zobaczyć nie mogę świata byłego męża Marcii, a widzę go bez problemu w głównym nurcie twórczości amerykańskiego giganta. Przebudzenie Mocy to najlepsze ekranowe oddanie ducha tego świata od czasów Powrotu Jedi, a Ostatni Jedi, Łotr 1 i Han Solo to kolejno – najciekawsze, wizualnie najbardziej ujmujące i po prostu najlepsze spojrzenie na niego od premiery Imperium kontratakuje. Pokraczne próby Japończyków tylko to uwypukliły.
Wśród argumentów pani Lucas znalazły się zarzuty o zabicie na ekranie Hana Solo i Luke’a Skywalkera, jakby pozbawianie bohatera figury mistrza było w Gwiezdnych wojnach czymś nowym. Oberwało się też Rey za to, że w kwestii poprawności politycznej jest potężna, bo jest kobietą (sic!), ale nie wiemy, skąd jej siła pochodzi. Co trudno tak naprawdę skomentować w kontekście tego, że kiedy wygłaszała tę opinię, nie istniało jeszcze zwieńczenie trylogii (abstrahując od tego, jak kuriozalne było „wyjaśnienie” potęgi Rey).
I tylko z jednym mógłbym się z panią Lucas zgodzić – że wypuszczanie co roku kolejnego filmu spod szyldu gwiezdnej sagi odbiera jej nieco magii, ale skoro na pięć filmów udało się stworzyć w tym czasie cztery świetne, to może jednak było warto.
Na zupełnym marginesie: pamiętacie jeszcze oryginalne Wojny klonów Genndy’ego Tartakovsky’ego? Nie była to rzecz wybitna i słusznie w kanonie zastąpiona wersją Dave’a Filoniego, ale wciąż bardzo sympatyczna, sprawnie napisana i świetnie zrealizowana. A zatem jeśli macie ochotę na krótkie animacje w świecie Gwiezdnych wojen, to waszą zachciankę wciąż spełnić może produkcja debiutująca w 2003 na antenie Cartoon Network. Star Wars: Visions nie jest wam do niczego potrzebne.