REBEL MOON CZĘŚĆ 1: DZIECKO OGNIA. Spełniony sen Snydera = koszmar widza [RECENZJA]
Myślałem, że gorzej od nowego Aquamana, którego recenzowałem ledwie wczoraj, nie będzie. Znów się myliłem. Twórca Justice League Snyder Cut, 300, specjalista od wersji reżyserskich znowu to zrobił. Jednego Zackowi Snyderowi nie można odmówić – jest bezkompromisowy i konsekwentnie realizuje swoją wizję kina. Jego filmy można rozpoznać po dwóch, maksymalnie trzech kadrach. To fakt. Nie wiem jednak, czy to… dobrze, czy źle. Dla mnie osobiście raczej to drugie. To fascynat, geek, co tylko potwierdzają wywiady, wypowiedzi samego zainteresowanego. Niestety, Snyder pozostaje przy tym kompletnie bezkrytyczny, zapatrzony w siebie. Znów więc dowalił toną patetyzmu, wyłączył połowę świateł, zapomniał o tym, że bohaterowie powinni być żywymi postaciami z krwi i kości. No i przede wszystkim uznał sobie za punkt honoru jedno założenie: więcej slow motion, widz wytrzyma.
Film Snydera to (z założenia) epicka opowieść nawiązująca do świata Gwiezdnych wojen opowieść à la Siedmiu samurajów / wspaniałych. Sam reżyser bardzo często powtarza, że marzył o tym projekcie od pierwszego seansu Nowej nadziei. To jego marzenie. Co ciekawe, twórca podkreślał, że miał pełną kontrolę nad filmem produkowanym dla Netflixa, a jednocześnie ostatnio zaznacza, że wersja reżyserska to będzie jednak zupełnie coś innego. Oj, jak ja nie lubię takiego asekuranckiego zabezpieczania się. Ale wróćmy do samej historii. Mamy tu uciśnionych słabszych (obowiązkowo rolników), wielkie bezlitosne Imperium, byłą jego dowódczynię, która ucieka od przeszłości, a ta – co z pewnością trudno przewidzieć – znów ją dopada. Teraz musi zebrać grupę podobnych jej wrogów okrutnej macierzy, aby odeprzeć atak hegemonów. Jak widzicie, to scenariusz rodem z klasyka (albo dowolnego RPG-a), tylko… bez drugiego i trzeciego aktu. Bo tu wszystko kończy się na zbieraniu drużyny. Oczywiście, da się to wytłumaczyć faktem, że to pierwsza część z dwóch, niemniej ciężko uciec od wrażenia, że na ten moment trudno tutaj mówić o zwartej historii. Dlaczego? Rebel Moon grzeszy bowiem na poziomie samych fundamentów – wadliwego, rozparcelowanego scenariusza, który rozwodniony jest kiepską narracją. Bo o ile – jeśli kupuje się tonalny aspekt filmów Zacka – niektóre sceny są dobre, angażujące, to później giną wraz z kolejną sekwencją rozbitą poprzez misje poboczne. Są one pozbawione dramaturgii, napięcia. I przede wszystkim bywają za długie, a i tak nie uderzają w punkt, nie pozwalają polubić bohaterów. Przez to jako widzowie gubimy zaangażowanie w postaci, opowiadaną historię.
Na poziomie budowania narracji to jest po prostu paskudny film, mamiący tylko widza epickością, nawiązaniami do innych, znakomitych klasyków kina. Jeżeli potraktować autonomicznie poszczególne epizody, rozbić je na serial, to sądzę, że wyszłoby znacznie lepiej, bo pierwszy akt nawet daje radę. Nawet jeżeli nie polubiłem żadnej z postaci, to było tam fajnie, przyziemnie, swojsko. Później robi się tylko gorzej. Przez to otrzymujemy strasznie nudny i nieangażujący film, w którym wszystko gdzieś już było, a teraz zostało jedynie podkolorowane snyderowymi filtrami i nieznośną dawką slow motion. Najbardziej razi mnie fakt, jak nieumiejętnie użyto tu motyw fabularny rodem z kina Kurosawy – poszczególne ekspozycje w Siedmiu samurajach bardzo subtelnie określały poszczególne postacie. Działo się to jednak w interakcjach ze zwykłymi ludźmi, zestawiano demony bohaterów z ludzkimi potrzebami i namiętnościami. Wszystko na poziomie czynów, niekoniecznie łopatologicznego tłumaczenia jak krowie na rowie. Zgadnijcie, gdzie właśnie tak to jest rozwiązane. Tutaj wszyscy są sztucznie patetyczni, skwaszeni, a przy tym pozbawieni krztyny człowieczeństwa. Nie istnieje tu coś takiego jak element humorystyczny. No chyba że rozbawi was fakt, że w końcu może ze sobą się zmierzyć dwóch Daario Naharisów z Gry o tron. Mnie rozbawiło. Niestety, nic więcej. Mamy tu grubo ciosane, stereotypowe, momentami irytujące figury, które służą jako pionki do przeskakiwania z jednej kosmicznej lokacji do drugiej. Niby jest w tym główny cel, jednak nitek łączących nie widać. Najciekawszy bohater to ten grany przez Charliego Hunnama, jednak i on ginie gdzieś w mroku rozwodnionych wydarzeń. A tak nie ma tu ani jednej postaci, która byłaby ludzka, mówiłaby jak człowiek z krwi i kości i zachowywałaby się w ten sposób. No, może oprócz robota, którego dialog z jedną z kobiet na początku filmu jest jedną z lepszych rzeczy w całości. Niestety, to tylko migawka. Rozwleczenie z jednoczesną skrótowością. Tego dawno nie widziałem.
Co zaskakujące, Rebel Moon jest też kiepski na poziomie wizualiów, a te były zawsze niezwykle istotne dla twórcy Batman v Superman. Jest tu rozmach, światotwórczy potencjał. Może lepiej wyglądałoby to w kinie? Nie wiem, czy to kwestia mojego telewizora, braku jakiejś głębi obrazu, czy po prostu tego paskudnego filtra, którym epatuje twórca, jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że (zwłaszcza na początku) tła nie zgrywają się z pierwszym planem, wyglądają momentami jak namalowane makiety z teatrzyku szkolnego. Może to był celowy zabieg, wywołany utrzymywaniem wszystkiego w mroku? Brakuje tu przełamania, pokazania skali, bo rozmach widoczny jest w scenach walk, a także w bardzo fajnych strojach, kostiumach, charakteryzacjach i praktycznych efektach. Kilka pomysłów wizualnych mi się podobało, przyznaję. To są jednak tylko jasne punkty na sztucznie przyciemnionej mapie, bo starcia i potyczki giną w snyderowym mroku, jak nadzieja na dobre, angażujące kino. Najgorsze jest jednak przeładowanie wszechobecnym slow motion. Nic tylko dodać tutaj zdjęcie z Diatłowem podpisane „Więcej slowmo, widz wytrzyma”. No nie wytrzymałem. Przy którymś już skoku z podkurczonymi nogami i podniesionymi do ciosu rękami pokręciłem z zażenowaniem głową, bo w mojej głowie zaczęło to wchodzić w nieświadomy pastisz.
Niestety, mimo ogromnego potencjału światotwórczego, widocznej wizji i pasji twórcy okazuje się, że bez pomysłu na postacie, z kiepskim scenariuszem, odtwórczą historią i ze sztucznym patosem nie da się zrobić dobrego kina. Rebel Moon utknął fabularnie gdzieś pomiędzy 1 a 2 aktem. Co gorsza, to bezczelna zrzynka z Gwiezdnych wojen (sami twórcy się do tego przyznają), Siedmiu samurajów i… wszystkiego, co w kosmosie się działo. Z Diuną na czele.