Nie tylko OPPENHEIMER. O kim jeszcze NOLAN powinien nakręcić film?
Christopher Nolan kręci wielkie filmy. Jego dzieła przypominają trochę malarstwo Eugène’a Delacroix, szerokie, plastyczne, niebojące się patosu oraz tematów ważkich dla historii ludzkiej cywilizacji. Po niewątpliwie znaczącym dla dziejów XX wieku Oppenheimerze kolejnymi bohaterkami/bohaterami filmów Nolana powinny być postaci równie ważne, ciekawe, twórcze, a z drugiej strony kontrowersyjne. A ponadto, których życie można wyrazić także za pomocą efektów specjalnych. Wybór jest tylko pozornie łatwy. Postaci wielkich ludzi bardzo często nie są na tyle filmowe, w tym nolanowskim sensie przygodowym, żeby do filmów o nich przyciągnąć widza nie tylko ideową treścią, ale również rozrywkową akcją. Owszem, można wybronić się trochę rysem psychologicznym, rozterkami charakteru, lecz to już było w przypadku Oppenheimera. Teraz Christopher Nolan mógłby wyruszyć trochę głębiej w przeszłość, tam – wśród stylizowanych obrazów – szukając kolejnych bohaterów swoich wielkich opowieści filmowych, którzy zmienili losy świata, a dzisiaj zwykło się trochę inaczej widzieć ich role oraz przekonania.
Kościuszko
Jules Miselet, twórca koncepcji integracji narodów Europy, nim jeszcze ktokolwiek pomyślał o Unii Europejskiej, powiedział o nim, że jest „ostatnim rycerzem, ale pierwszym Słowianinem, który nowocześnie rozumiał braterstwo i równość”. Zadziwiające jest, że w historii kina taka postać jak Tadeusz Kościuszko nie doczekała się jeszcze dobrze nakręconej superprodukcji, która przedstawiłaby tę postać młodszym pokoleniom nie tylko jako polski i szalenie nudno prezentowany naszym uczniom patriotyczny symbol narodowy, lecz ciekawy archetyp bohatera do naśladowania w nowoczesnym społeczeństwie, bo w istocie Kościuszko znacznie wyprzedził swoje czasy poglądami, które otwarcie głosił i których zawzięcie bronił. Obawiam się więc premiery polskiej produkcji Kos, bo film może nie wyjść poza dopuszczone przez naszą wizję patriotyzmu granice. Kościuszko więc znów będzie dość standardowym symbolem eksportowej polskości. A może się mylę, bo reżyser Paweł Maślona jest na tyle młody, że pewnie czuje w sobie siłę i odwagę, by eksperymentować. Podobnie Jacek Braciak w roli Kościuszki wygląda przekonująco. Christopher Nolan jednak to reżyser genialny warsztatowo oraz wolny od toksycznych cech naszej polskości, więc w jego rękach historia Tadeusza Kościuszki, rzecz jasna mądrze wycinkowo napisana, mogłaby zyskać nowe, komercyjne życie.
„Przygody” Tadeusza Kościuszki nadają się na film nie tylko ze względu na działalność wojskową i inżynieryjną bohatera oraz jego udział w walce narodowowyzwoleńczej Stanów Zjednoczonych, ale i jego progresywne poglądy, które – co ciekawe – kontestowane są do dzisiaj, mimo że sam Kościuszko przywoływany jest przez kontestatorów jako ich wzór do naśladowania. To chyba trochę jak z Konopnicką i środowiskami narodowymi. Pamiętajmy, że wojna – jako żywioł, który dawał Kościuszce energię – była jedną z wielu części jego życia. Był zwolennikiem równości, zniesienia pańszczyzny, bywał libertynem, chociaż dyplomatycznie nie obnosił się z tym zbytnio, kler uważał za potencjalnych zdrajców, którzy zawsze wykorzystają ludzi za pomocą religii do swoich ohydnych celów, negował podstawy chrześcijaństwa, propagował abolicjonizm i ochronę praw rdzennych mieszkańców Ameryki. Był więc idealnym, współczesnym typem bohatera progresywnego na nasze trudne czasy, gdy wartość człowieka z jednej strony jest doceniana jak nigdy, a z drugiej niesprawiedliwie i wręcz podle kontestowana przez tradycjonalistów. I to jest właśnie ta kontrowersyjna strona natury Kościuszki, która byłaby mocnym fundamentem historii napisanej przez Christophera Nolana. Nieudany powstaniec, człowiek o uzdolnieniach multidyscyplinarnych, postać legendarna dla USA, doceniana nawet przez rosyjskich zaborców – jak może nie należeć się jej tak genialny twórca jak Nolan?
Vonnegut
Pozostając w temacie wojny, o której Nolan wie sporo, jeśli chodzi o jej przedstawienie na ekranie, jest taka postać, którą mógłby ożywić dla nas na ekranie, nieco bardziej surrealistycznie niż zwykło się to robić – Kurt Vonnegut. Jeden z moich ulubionych pisarzy, czego ukrywał nie będę, znalazł się w tym zestawieniu ze względu na ciekawe, wręcz filmowe życie. Rzadko który pisarz dostaje szansę zebrania tak obszernego materiału do swoich książek. Rzadko który człowiek w ogóle, mając takie doświadczenia życiowe, równocześnie dysponuje talentem pisarskim, żeby przekuć je w znane na całym świecie powieści i staje się dzięki nim sławny po wsze czasy. Nolan jako reżyser mądry, aczkolwiek niestroniący od zdrowego efekciarstwa, mógłby zacząć opowieść o życiu Vonneguta właśnie od śmierci jego matki, kiedy już pisarz był w wojsku. Natomiast sam film skupiłby się na odtworzeniu tragedii Drezna z wyjątkowo surrealistycznym rysem narracyjnym, tak, jak działo się to w Rzeźni numer pięć. Vonnegut już jako jeniec wojenny przetrwał wielogodzinne bombardowanie, bo ukrył się w chłodni z mięsem. Potem zapędzono go do pracy przy grzebaniu ciał poległych ludzi. Szok, który wtedy przeżył, był dla niego jako pisarza tak duży, że musiał ubrać go w tematykę SF, aby móc coś o nim napisać. A musiał. Było to jego życiową rolą, co umożliwiło mu dożycie starości – z poczuciem winy, samotniczo, ale jednak – a w tzw. międzyczasie walczyć o prawa innych, krytykować wojnę, pokazywać obłudę społeczeństwa i władzy oraz z godnością funkcjonować jako socjalista w społeczności pełnej tuzinkowych, egalitarnych, dwulicowych ludzi, którzy bez przerwy go krytykowali, a nawet utrudniali pracę naukową i pisarską.
Rzeźnia numer pięć posiada już oczywiście całkiem niezłą adaptację z 1972 roku. Nie pomyślałbym nawet, żeby marzyć o ponownej ekranizacji w reżyserii Nolana, no chyba że byłby to Ridley Scott. Produkcja o Vonnegucie mogłaby mieć inny charakter – trochę biograficzny, trochę refleksyjny, trochę fantastyczny. Mogłaby skupić się właśnie na doświadczeniu tragedii przeżycia bombardowania Drezna, a przy tym wykorzystać niektóre wątki z powieści Rzeźnia numer pięć, np. czterowymiarowe istoty nazywane Tralfamadorianami, które stanowiłyby jakiś łącznik z tajemniczymi kosmitami z Interstellara – to one prawdopodobnie uratowały Coopera, odbierając mu równocześnie wszystko, co posiadał najcenniejszego w umierającym, ziemskim świecie.
Pastrana
I tak od dziwnych istot z Rzeźni numer pięć łagodnie przeszliśmy do Julii Pastrany, która za życia stała się nieoczekiwanie gwiazdą, chociaż to gwiazdorstwo odebrało jej wszelką godność. Dzisiaj wiemy, że chorowała na dwa schorzenia. Głównym była hipertrichoza, potocznie zwana syndromem wilkołaka, a pobocznym hipertrofia dziąseł. Niektórzy obserwatorzy doszukują się w jej twarzy również cech prognatyzmu, czyli przerostu kości twarzoczaszki z naciskiem na szczękę i żuchwę. Niedługo po urodzeniu nazwano ją diabłem, a był to Meksyk. Matka uciekła z nią do lasu na dwa lata. Potem był sierociniec, wypędzenie diabła w postaci chrztu, co jednak nie wyleczyło dziewczynki z hipertrichozy, opuszczenie przez matkę i nowe życie pod okiem zapalonego naukowca i gubernatora Pedro Sancheza. Udowodnił on, że Julia nie jest intelektualnie opóźniona, co zakładała większość otoczenia ze względu na jej wygląd. Pod jego okiem nauczyła się obcych języków, tańca, pracy w domu, śpiewu itp. I kto wie jak by się jej życie potoczyło, gdyby nie spotkała pewnego człowieka, trudniącego się ówczesną formą show-biznesu. Nazywał się Rates i to pod jego okiem Julia zaczęła występować w tzw. freak shows. Wkrótce stała się sławna, a Rates sprzedał ją J.W. Beachowi. I tak dalej, i dalej, aż do czasu, gdy „opiekę” roztoczył nad nią Theodore Lent, jej przyszły mąż, agent, ojciec dziecka i ten, który ostatecznie odebrał jej godność. Interesowali się nią naukowcy, mając za brakujące ogniwo ewolucyjne w naszej historii naturalnej. Zarabiała dobre pieniądze, jeździła po całym świecie, także Polsce, a po śmierci nadal zarabiała, razem ze swoim zmarłym dzieckiem.
Chciałbym bardzo napisać, że wtedy tak było, gdyż BRAK WIEDZY CZĘSTO ROBIŁ Z INNOŚCI CECHĘ ZMIENIAJĄCĄ LUDZI W DZIWOLĄGI W OCZACH TYCH, KTÓRZY OWEJ WIEDZY NIE POSIADALI. Julia Pastrana urodziła się przecież w 1834 roku i niestety przez 189 lat nic się nie zmieniło. Jest z pewnością ogólnie bardziej cywilizowanie, lecz reguła, zgodnie z którą są ludzie, którzy nienawidzą kogoś lub czegoś tylko dlatego, że tego nie rozumieją, nadal jest w mocy. Chciwi ludzie nie dali jej spokoju nawet po śmierci. Zwłoki Julii oraz jej syna zostały spreparowane metodą Sokolova, jak zwierzęce eksponaty, i wystawione na pokaz. Jeździły po całym świecie, także pod okiem wdowca po nich: Lenta. Po jego śmierci dopiero jej gwiazda zaczęła przygasać. Z gabinetu osobliwości w Berlinie trafiła do norweskiego miasteczka Gjøvik. Były lata 30. XX wieku. Jeszcze w latach 70. podjęto próbę pokazania jej w Stanach Zjednoczonych, ale ludzie o zupełnie innej moralności i o wiele większej wiedzy nie zaakceptowali takiego traktowania zwłok matki i jej dziecka. Zamknięto ją więc w magazynie, zamiast pochować w spokojnym grobie. Straciła nawet rękę, bo jakimś podłym ludziom zachciało się sprofanować zwłoki. Pochowano ją i jej kilkudniowego synka dopiero w latach 90. kiedy to wróciła do Meksyku. Czyż to nie historia dla Christophera Nolana, nakręcona sensacyjnie i nawet trochę magicznie? Julia Pastrana nie jest słynnym Oppenheimerem, lecz stanowi przykład złowrogiej dominacji wtórnej kultury nad oświeconą cywilizacją. W jakimś sensie Oppenheimer również jej doświadczył jako geniusz, którego wynalazek posłużył do zamordowania tylu setek tysięcy niewinnych ludzi. Teraz on i Julia są eksponatami w historycznym muzeum, którym należy się docenienie ze strony takich odkrywczych reżyserów jak Nolan.
Wyobrażam sobie więc kadr z filmu o Julii, w którym jej wypchane zwłoki są niespiesznie konsumowane przez mole. Obok, w nienaturalnej pozie, niemal na baczność przed widownią tego freak show stoi jej synek. Ich postaci są czymś więcej niż plastynaty doktora Gunthera von Hagensa, chociaż i one niekiedy wydają się kontrowersyjne ze względu na domniemany sposób pozyskiwania ciał do ekspozycji. Nie są nośnikiem wiedzy o ciele, lecz eksperymentem zrobionym dla pieniędzy, bo w rzeczywistości, gdy nie ceniono tego, kim ktoś jest naprawdę, jedynym sposobem, by przeżyć, było wykorzystanie tego, jak się wygląda. Była taka granica dziwności, która mogła być wykorzystana do zarobienia pieniędzy. W tej scenie z nieistniejącego Nolanowskiego filmu o Julii ludzie przechadzają się i oglądają dwa wypchane ciała. Niektórzy może oswajają śmierć, niektórzy są tylko bezrefleksyjnie ciekawi. Pewne jest natomiast to, że wszyscy zapłacą. Wypchane zwłoki Julii i jej dziecka, które jeszcze nie zdążyło zarobić na siebie swoją chorobą, bo umarło, są dowodami na to, jaką nowością są wciąż dla nas prawa człowieka, zwłaszcza prawo do nienaruszalnej godności i wolności. Nolan wielokrotnie w swoich filmach mniej lub bardziej sugestywnie poruszał kwestie granic moralności, tego, gdzie one były w zależności od czasów. Zadawał pytania, czy faktycznie się przesuwają, czy może tylko złudzeniem jest ich ewolucja. Dunkierka, Prestiż, Memento, Oppenheimer i… Julia – zrobione nie tylko dla pieniędzy, lecz żeby widz się przez moment zastanowił.