CHRISTOPHER NOLAN. Od nadziei kina do kakofonicznego bełkotu
Lata 90. ubiegłego wieku na zawsze zmieniły zachodnie kino. To czas debiutu Quentina Tarantino, Davida Finchera, sióstr Wachowskich. To także dekada, w której końcówce karierę rozpoczynał Christopher Nolan. Co wydarzyło się, że do dziś nazywam pozostałych wymienionych twórców moimi ulubionymi reżyserami, a z Nolanem mam relację raczej skomplikowaną?
Postanowiłem to przeanalizować. Przyjrzeć się filmografii Christophera Nolana przekrojowo. Od debiutu do ostatniej z dotychczasowych premier.
Droga do Hollywood
Wspomniany na początku tekstu debiut to Śledząc z 1998 roku. Czarno-biały, niskobudżetowy film naciągający do granic możliwości definicję produkcji pełnometrażowej, bo liczący zaledwie nieco ponad 60 minut. Film opowiada historię znudzonego, niedoszłego pisarza, który zaczyna śledzić przypadkowe osoby, aby z czasem trafić na charyzmatycznego i ekscentrycznego włamywacza. Znajomość ta prowadzi do iście katastrofalnych skutków.
Film – mimo ograniczonych środków – doskonale buduje napięcie, intryguje świeżością pomysłu, satysfakcjonuje mocną puentą. Co jednak z dzisiejszej perspektywy najciekawsze, mocno i wyraźnie widać w Śledząc fascynacje, narracje i rozwiązanie obecne w większości późniejszych filmów Brytyjczyka. Jak postać absolutnego profesjonalisty w centrum uwagi (pewnie zapożyczona od Michaela Manna, idola Nolana), zaburzona chronologia, zwrot akcji każący podważyć całą dotychczasową fabułę. Albo istotna, chociaż sama w sobie raczej bierna postać kobieca.
Trudno się dziwić, że Śledząc pozwoliło Nolanowi na zdobycie zainteresowania Hollywood i realizację pierwszego amerykańskiego i w pełni długometrażowego filmu. Mowa oczywiście o kultowym już chyba dziś Memento z 2000 roku z Guyem Pearce’em w roli głównej. To mroczna opowieść neo-noir, w której obserwujemy śledztwo prowadzone przez człowieka bez pamięci krótkotrwałej. W moim odczuciu absolutny triumf Nolana. Perfekcyjnie opowiedziana historia, doskonała realizacja, magnetyczny Pearce na pierwszym planie. Kryminał, w którym śledztwo dzieje się w głowie je prowadzącego. Jeden z największych filmów ostatnich dekad i zwrócenie na Nolana oczu całego świata.
Kolejny film w dorobku Nolana to kolejny etap budowania jego pozycji w Hollywood. Warner Bros. powierzyło mu bowiem realizację remake’u głośnego skandynawskiego kryminału. W 2002 roku odbyła się premiera Bezsenności z Alem Pacino i Robinem Williamsem w rolach głównych, moim zdaniem kolejnego rewelacyjnego filmu Nolana, chociaż – siłą rzeczy – najmniej oryginalnego i przyjętego przez widzów z umiarkowanym entuzjazmem. Osobiście uważam, że Bezsenność jawi się niczym zapomniany thriller z lat 90., bliski Milczeniu owiec czy produkcjom Davida Finchera.
Fascynujące wydaje mi się, że mimo że historia nie jest pomysłem twórcy, to znów widać w niej to, o czym Nolan chce opowiadać. W finale Memento główny bohater mówi, że „musi wierzyć, że świat istnieje, kiedy zamyka oczy”, chociaż doskonale wiemy, że żyje w kompletnej fikcji. W końcówce Bezsenności postać grana przez Pacino pytana, czy świadomie zabiła partnera, odpowiada, że „teraz już sam nie wie”, chociaż jeszcze na początku filmu mogliśmy jako widzowie dość jasno ocenić całą sytuację jako wypadek. Widać tutaj ten sam obiekt zainteresowania: ludzki umysł i to, jak niedoskonała jest jego percepcja.
Od początków Batmana do „Mrocznego Rycerza”
Nie mam wątpliwości, że następny projekt Nolana był kolejnym kamieniem milowym w jego karierze. Mowa tu o Batmanie – Początku, powstałym prawie dekadę po porażce Batmana i Robina reboocie serii o mścicielu z Gotham. Znów muszę przyznać, że Brytyjczyk był konsekwentny: to, jak mocno skupił się w swoim filmie na postaci Bruce’a Wayne’a, jego przeżyciach i motywacjach do przyjęcia roli Człowieka-Nietoperza, doskonale wpisuje się w analizowaną już tu fascynację ludzkim umysłem. Co jednak najważniejsze z perspektywy kariery reżysera, to wejście na kolejny poziom hollywoodzkiej rozrywki. Batman – Początek to pierwszy kręcony międzynarodowo, wypełniony akcją i istnym panteonem gwiazd blockbuster Nolana. Niezwykle przy tym wciągający i angażujący, sprawnie przenoszący postać Batmana w XXI wiek. Najlepszy film o tej postaci od 1992 roku. Pozostanie nim – w mojej nieco kontrowersyjnej ocenie – do tegorocznej premiery Batmana Matta Reevesa.
Chociaż w okolicach premiery o Prestiżu, kolejnym filmie w dorobku Brytyjczyka, mówiło się dużo, to dzisiaj – mam wrażenie – jest to film wręcz zapomniany, a nazwisko Nolan łączone jest raczej z Mrocznym Rycerzem, Incepcją, Interstellar. Dziwi mnie to o tyle, że Prestiż jest jednym z jego być może szczytowych osiągnięć. To perfekcyjnie opowiedziana, pełna napięcia historia rywalizacji dwóch iluzjonistów (o imionach Alfred i Robert, niczym Pacino i De Niro), których obsesje wyniszczają ich i im najbliższych.
Nolan ustami bohatera granego przez Christiana Bale’a już w pierwszej minucie filmu pyta widzów, czy patrzą uważnie, a potem na ich oczach rozpościera dwugodzinną sztuczkę magiczną opartą – zgodnie ze sztuką iluzji – na zasadach obietnicy, zwrotu i prestiżu. Niczym wytrawny magik odwraca naszą uwagę od najistotniejszych elementów układanki, np. skupiając ją na pięknej Scarlett Johansson, która rzeczywiście gra tu asystentkę iluzjonisty. A kiedy w końcu w finale reżyser odsłania karty, tłumaczy z pomocą bohatera Hugh Jackmana, że wszystko, co robił, czynił dla błysku w oku publiczności. Prawdziwa magia kina.
Kolejny projekt Christophera Nolana to ten po prostu przełomowy i zdecydowanie najważniejszy w całej jego dotychczasowej karierze. Mroczny Rycerz, odważna kontynuacja Batmana – Początku, był ogromnym komercyjnym i artystycznym hitem 2008 roku, a do dziś uważany jest za jedno z największych osiągnięć kina superbohaterskiego. Trudno się zatem dziwić, że cała dalsza filmografia Nolana poszła w kierunku wyznaczonym przez ten właśnie film: podniosły ton, patetyczne dialogi, moralizatorskie zacięcie, rozbudowane i oparte o praktyczne efekty sceny akcji, muzyka awansująca do rangi integralnej części narracji. Nawet jeśli osobiście uważam, że Mroczny Rycerz ma tyle samo wad, co zalet, stanowi pierwszy nie w pełni udany projekt brytyjskiego reżysera, ugina się pod ciężarem własnych ambicji i karykaturalnie zepsuty jest przez ograniczenia kategorii wiekowej wymaganej przez studio przy takim typie widowiska, to moje zdanie nie ma tu znaczenia. Światowa publiczność zdecydowała i do dziś kocha Mrocznego Rycerza. A Christopher Nolan uwierzył, że jest geniuszem.
Patetyczne blockbustery
Po Mrocznym Rycerzu w karierze Christophera Nolana przyszedł czas na serię wielkich, patetycznych i śmiertelnie poważnych blockbusterów, które korzystały z sukcesu filmu z 2008 roku. Były to kolejno Incepcja, Mroczny Rycerz powstaje i Interstellar.
Incepcja, pierwszy tytuł z powyższej listy, to opowieść o świecie, w którym możliwe jest projektowanie, dzielenie i kontrolowanie świata snów. Film, w którym Nolan ponownie wrócił do swojej fascynacji ludzkim umysłem, a przy tym najmocniej jak dotąd postawił na motywy z nurtu science fiction i najsilniej zakotwiczył historię w – z jakiegoś powodu go fascynującym – wątku martwej partnerki głównego bohatera.
Incepcja niestety nie potrafi udanie wykorzystać pomysłu wyjściowego. Świat budowany w filmie jest niekonsekwentny oraz nużąco wykładany w kolejnych ekspozycyjnych dialogach. Scenariusz to zbiór dziur i męczącej improwizacji bohaterów. Połączenie psychologicznego dramatu, heist movie i kina paraszpiegowskiego najzwyczajniej nie działa. Co prawda Nolanowi dość sprawnie udaje się to przykryć kilkoma imponującymi sekwencjami, świetną muzyką i – przede wszystkim – niezwykle charyzmatyczną obsadą, która niesie film przez jego największe mielizny, ale koniec końców Incepcja to jednak przeciętny film zapakowany w piękne pudełko.
Christopher Nolan powiedział kiedyś, że chociaż publiczność nie zawsze jest tego świadoma, to oczekuje, że sequel będzie większy od poprzednika, o czym – jak dodał – boleśnie przekonał się David Fincher, mierząc się z niesłuszną krytyką trzeciego Obcego. Trudno Nolanowi nie przyznać racji, szkoda tylko, że w przypadku sequela Mrocznego Rycerza, kolejnego projektu reżysera, potraktował to tak dosłownie, dając widzom jeszcze bardziej podniosłe i patetyczne widowisko z jeszcze większym planem superterrorysty zakładającym jeszcze ważniejszą bitwę o dusze Gotham.
Wyraźnie przy tym reżyser znudzony był już uniwersum Batmana, nie dodając do niego niczego nowego, a za to pozwalając sobie na ogromne scenariuszowe dziury i techniczne wpadki. Mroczny Rycerz powstaje to na wielu płaszczyznach obraza dla fanów Batmana i wcześniejszych filmów Nolana o tej postaci. Nawet jeśli podziwiać tu możemy kilka imponujących i emocjonujących sekwencji, a Anne Hathaway i Ben Mendelsohn tworzą na ekranie godne zapamiętania postaci.
Jestem pewien, że piszę prawdę, kiedy stwierdzam, że Nolan był znużony Batmanem, bo ledwie dwa lata po premierze zwieńczenia tamtej serii pokazał światu znakomity Interstellar, owoc jego pasji i kunsztu. Doskonały technicznie film, a przy tym głęboko – jak nigdy u Nolana – humanistyczna opowieść. Mówiący nie tylko (znów) o potędze ludzkiego umysłu, ale i o miłości, byciu człowiekiem, posiadaniu dzieci. Wybitna podróż przez ostateczną granicę, w której fizyka splata się z metafizyką w jednym wyjątkowym przeżyciu filmowym.
Podróże w czasie
Kolejne dwa filmy w dorobku Christophera Nolana, chociaż pozornie skrajnie różne, bo stanowiące z jednej strony kino historyczne, a z drugiej akcyjniaka science fiction, łączy jeden motyw przewodni: czas. Czas, który w Dunkierce i Tenet jest kluczowym środkiem narracyjnym, głównym bohaterem obu tytułów.
W Dunkierce – pierwszym opartym na prawdziwych wydarzeniach projekcie Nolana – twórca ponownie wspina się na wizualne wyżyny (zdjęcia!), niestety też grzęźnie w emocjonalnych mieliznach. Boli to tym bardziej, że film wojenny osadzony w realiach II wojny światowej powinien od nich aż buzować. Niestety, reżyser znów usilnie chce być wizjonerem kina i aspekt ludzki tej historii poświęca dla niepotrzebnych kombinacji narracją i właśnie konceptem czasu.
Tenet z kolei – widowisko science fiction o podróżach przez czas, które de facto miało wyrwać branżę z pandemicznej apatii – to już absolutne wyżyny bełkotu w wykonaniu Nolana. Fabuła, którą trudno śledzić. Postaci bez jakiejkolwiek głębi czy wymiaru. Antyrozrywkowa formuła blockbustera, gdzie twórca wręcz karykaturalnie próbuje uatrakcyjnić nieatrakcyjne sceny akcji dudniącą, za głośną muzyką. Gwiazdorska obsada, która nie pomaga: John David Washington to najgorzej napisany i zagrany protagonista Nolana, a jedynym pozytywnym i próbującym się przebić przez ciemne chmury promykiem pozostaje świetny Robert Pattinson. Męczący film. Studium przypadku największych wad produkcji Brytyjczyka.
W moim odczuciu Christopher Nolan od debiutu aż do Prestiżu zachwycał każdym kolejnym projektem. Zmieniło się to wraz z Mrocznym Rycerzem. Filmem niepotrzebnie nadętym, uginającym się pod własnymi ambicjami, przepełnionym konceptami i wątkami. Znakomity odbiór tej produkcji popchnął jednak, co zrozumiałe, twórcę w kolejne podobne projekty. Od tego czasu (półtorej dekady!) udało mu się – oczywiście moim zdaniem – stworzyć tylko jeden film aspirujący do poziomu sprzed 2008 roku. Nolan okazał się ofiarą własnego sukcesu.
Mam nadzieję, że historyczny Oppenheimer, którego premiera zaplanowana jest na przyszły rok i który będzie pierwszym od dekad projektem Nolana, niestworzonym w kooperacji z Warner Bros., okaże się udany. Na pewno zwróci uwagę widzów naprawdę imponującą obsadą (sprawdźcie listę w sieci, jest wręcz odrealniona), ale czy też poziomem? Mam wątpliwości, ale chętnie dam Nolanowi kolejną szasnę.