Czerwie to smoki, tyle że nie gadają po ludzku, a DIUNA to nie SCIENCE FICTION, tylko FANTASY
O tym, że Diuna nie jest science fiction tylko retrofuturystycznym fantasy, jestem przekonany dużo bardziej niż w przypadku Gwiezdnych wojen, które stwarzają chociaż paranaukowe pozory, że tłumaczą osiągnięcia techniki wykorzystywanej przez poszczególne cywilizacje, w tym ludzi. Isaac Asimov w latach 50. określił gatunkowe ramy fantastyki naukowej jako wypowiedzi literackiej, która tłumaczy „wpływ osiągnięć nauki na życie człowieka”. Diuna tego nie robi. Diuna tłumaczy wpływ dworskich intryg i przyprawowej magii na życie człowieka. Herbert nie prowadzi naukowego dyskursu, nie przestrzega zasad prawdopodobieństwa i empirii, nawet w futurystycznych wizjach, tylko opiera swoją rozprawę na opisie polityczno-społecznych przemian, które są kopią naszego średniowiecznego świata. Dla lepszego odbioru został on wzbogacony o panantropomorficzny kosmos, podróże międzygwiezdne, trochę mutacji, metafizykę religijną zaprawioną psychotycznym działaniem melanżu oraz nieco technologii, aczkolwiek stylizowanej na retrofuturyzm. Zasady są jednak te same, co w XV i XVI wieku. Nie ma tu science fiction, chociaż może jeszcze w latach 80., za czasów Davida Lyncha, było – przynajmniej estetycznie. W epoce Denisa Villeneuve’a znikło, bo zrobiło się ascetycznie.
W kwestii tych paranaukowych pozorów, które stwarzają Gwiezdne wojny, z Diuną i gatunkiem kosmicznej opery wiąże je jednak tzw. moc, odpowiednik przyprawy, z tym że przyprawa nie działa na taką skalę, nie przenika świata swoją siłą i związkami z niewidoczną gołym okiem materią. Przyprawa tylko aktywuje te związki „psychomagiczne” we wszechświecie, których w Gwiezdnych wojnach podstawą jest moc. Lucas więc poszedł głębiej, a może nawet bardziej naukowo wyjaśnił poprzez konkretne wydarzenia, midichlorianową budowę wszechrzeczy, w czym znów zbliżył się do science fiction, czego Herbert w Diunie nie zrobił, bo miał inny cel fabularny, inaczej też skonstruował genezę świata, co miało ogromne konsekwencje dla przynależności gatunkowej całego uniwersum.
Oczywiście to żaden zarzut, że Diuna jest bardziej fantasy z elementami retrofuturystycznymi niż science fiction – obiektywnie żaden. Subiektywnie jednak zapewne dla wielu twardszych fanów SF będzie to spadek wartości, bo w ramach ich światów fantastyka naukowa stoi wyżej niż opowieści spod znaku magii, miecza, księżniczek i dworskich intryg, rozgrywających się jednak w kosmosie, tworząc coś w rodzaju space opery. Podobnie science fiction w światopoglądach miłośników wyjątkowo ziemskich i współczesnych dramatów psychologicznych, będzie gatunkiem zbyt pełnym nierealnych wymysłów, żeby mógł on być dojrzały. Klasyfikacje gatunkowe więc wpływają na wartościowanie, a nie powinny. Trudno jednak przykładać miarę, stosując analityczne argumenty do emocjonalnych reakcji. W przypadku Diuny zapewne również tak jest, tyle że piszę o tym, bo dla mnie to żadne emocje, gdy przyporządkowuję uniwersum Franka Herberta bardziej do fantasy niż do science fiction. To stwierdzenie faktu, dopełnienie klasyfikacji, proces czysto logiczny, a nie emocjonalny. Filmowa Diuna jako fantasy i jako science fiction pozostanie dla mnie jednakowo wartościowym światem przynależnym do szeroko pojętej fantastyki, który nareszcie w sposób godny ujrzał światło filmowe za sprawą talentu Denisa Villeneuve’a, mimo licznych różnic w stosunku do literackiego pierwowzoru. Mam tu na myśli zmianę chronologii i co za tym idzie ról Alii i Paula w zabiciu Vladimira Harkonnena oraz np. rozwiązania samej finałowej sceny w filmie i w książce. W filmie Chani ucieka z pomocą czerwia na pustynię, pokazując, że jej pozycja jest dużo silniejsza niż przypuszczają Jessika, Irulan i zakon Bene Gesserit. W książce jest o wiele bardziej bierna. Ma wykonywać wolę swojego „Mesjasza” – być w cieniu Paula, który wyrusza na podbój wszechświata, notabene bardzo autorytarny i monokulturowy podbój, i czekać aż łaskawa historia nazwie ją „żoną”. Te, jak i inne zmiany nie mają wpływu na moją ocenę adaptacji, bo Villeneuve miał prawo uwypuklić pewne wątki, a osłabić inne. Przynależność gatunkowa nie ma tu znaczenia w ocenie jakości, lecz ma w kontekście zmian dokonanych przez kanadyjskiego reżysera.
Zakończenie Diuny, zarówno w książce, jak i filmie jest czysto fantasy, ale Villeneuve jeszcze bardziej podkreślił tę przynależność do świata magii i miecza właśnie obecnością czerwia. Przychodzi tu na myśl częsty zabieg stosowany przez postaci w grach RPG, kiedy przyzywają one swoje wierzchowce – nie tylko konie, ale i inne typowo magiczne zwierzęta – które umożliwiają im ewakuację ze śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji. Chani się tak właśnie ewakuowała, powracając w miejsce, do którego uważała, że przynależy, a Paul chciał ją stamtąd wyrwać niemal z korzeniami. Nie specjalnie, ale Villeneuve zbliżył w finale swoją opowieść do fantasy. Nie tylko jednak zakończenie historii w jego interpretacji ma tu znaczenie, rozwinięcie i środek również, chociaż na ich przynależność gatunkową reżyser miał już mniejszy wpływ.
Zacznijmy od kluczowego starcia między Paulem Atrydą a Feydem-Rauthą Harkonnenem. Jest to klasyczny pojedynek średniowiecznych rycerzy o honor, dominację i kobiety. I najważniejsze, że rozgrywa się z użyciem broni białej. Generalnie broń biała dominuje w starciach. Bitwy są toczone wręcz, jak niegdyś robili to zakuci w zbroję rycerze. Mało tego – specyficzne tarcze chroniące w większości przed szybkimi uderzeniami ostrzy nie chronią przed dłużej utrzymującym się naciskiem kling. To jak cięcie nożem twardego, dojrzewającego sera w typie parmezanu, jeśli ktoś w ogóle na taki pomysł wpadnie, zamiast wciąć tarkę i go zetrzeć na wiórki. Tarcze w Diunie ulegają ostrzom, lecz potrzeba czasu i siły, żeby się w nie wbić, podobnie jak w stalowe zbroje, które chroniły przed cięciami, ale już znacznie gorzej radziły sobie z uderzeniami ciężkimi ostrzami toporów, bełtami kusz oraz nakłuciami i pchnięciami, zwłaszcza uzupełnianymi naporem całego ciała. W Diunie ograniczono do minimum rolę maszyn. Miało to swoje uzasadnienie w konsekwencjach Dżihadu Butleriańskiego, kiedy to ludzie wygrali wojnę z maszynami, lecz już więcej nie powrócili do używania sztucznej inteligencji. Działanie przyprawy umożliwiło podróże na wielkie odległości w Galaktyce, lecz wciąż trudno uwierzyć, że bez techniki mikroprocesorowej można było budować statki kosmiczne i poruszać się w przestrzeni kosmicznej. To technologiczne cofnięcie uniwersum do epoki wręcz analogowej decyduje w głównej mierze o przynależności gatunkowej Diuny. Tłumaczenie wszystkich osiągnięć melanżem jest wyjątkowo nielogiczne. Lasery, broń atomowa, nawigacja, nawet na małych, międzyplanetarnych odległościach nie może się odbywać bez automatyki. Co zaś do całego procesu – świat nie może trwać przez tysiące lat bez rozwoju, który jest naturalną dynamiką każdej myślącej cywilizacji, a w Diunie tak właśnie po Dżihadzie jest. Świat trwa, sterowany trudną do opisania magią przyprawy, umagiczniając wszystkich ludzi, lecz osobliwie hamując ich technologiczną dynamikę. Takie trwanie świata w jednym stadium rozwoju cywilizacyjnego jest CHARAKTERYSTYCZNE DLA ŚWIATA FANTASY, w którym mijają tysiąclecia, a wciąż walczy się na miecze i rzuca czary tzw. głosem.
Jednym z pozostałych elementów, które decydują o fantastyczno-magicznym charakterze Diuny, jest totemiczna relacja ze zwierzętami, a dokładnie czerwiami na Arrakis, co się łączy z rozbudowaną metafizyczną sferą stosunku do religii, tradycji, obrzędowości, i generalnie zjawisk społecznych w uniwersum. Nie mogłoby być inaczej, gdyby ludzkość miała dostęp do zaawansowanej techniki. Nie mógłby istnieć feudalizm, monarchia patrymonialna i klasowe społeczeństwo stylizowane w obyczajach na dawne wielkie dynastie Tudorów, Andegawenów, Plantagenetów i chociażby Osmanów. W świecie fantastyki naukowej nie ma miejsca na tak rozbudowany pierwiastek nieempiryczny, ludowy i tradycyjny. Myślę tu o działalności zakonu Bene Gesserit oraz ewolucji przyprawowej, którą przechodzi Paul Atryda, przepoczwarzając się w widzącego przyszłość wodza Fremenów, a co tak naprawdę tożsame jest z byciem ich Mesjaszem, a potem Adolfem Hitlerem całej Galaktyki, który w czasie 12 lat wojny przyczynił się do śmierci ponad 60 miliardów ludzi oraz spustoszenia setek planet, po czym sam został Imperatorem, zachowując status quo wybudowane na zasadach jeszcze dynastii Corrinów, czyli Szaddama IV. Science fiction eliminuje ze swojej treści wszelkie takie pierwiastki cudowności, zastępując je empiryczną weryfikacją oraz opisem naukowym, przynajmniej próbującym bazować na teorii prawdopodobieństwa. Rozważając Diunę w tej perspektywie, próby zaklasyfikowania jej do science fiction można porównać do usilnych prób, spowodowanych emocjonalnym lękiem, a przez to chęcią wrzucenia koziułek warzywnych do komarów. Dlatego ściany w naszych domach na wiosnę będą usiane resztami długich nóg tych pożytecznych i zupełnie niegroźnych dla nas owadów. Zgadza się, to też muchówki, lecz akurat nie krwiopijne komary. Nim więc powtórzycie narrację miłośników science fiction przerażonych myślą, że Diuna mogłaby się znaleźć w grupie infantylnych opowiastek o księżniczkach, smokach (czerwie to takie smoki, tyle że nie gadają po ludzku) i poszukiwaniach życiodajnych artefaktów, pomyślcie, czy przypadkiem już tam nie jest ze względu na swoje najbardziej Diunowe, charakterystyczne cechy; i czy faktycznie odbiera jej to w jakikolwiek sposób wartość.