search
REKLAMA
Recenzje

DIUNA: CZĘŚĆ DRUGA. Daleko od arcydzieła [RECENZJA]

To konwencjonalne, hollywoodzkie kino współczesne – wciąż lepsze od ostatnich podrygów Marvela, ale nadal totalnie niezapadające w pamięć.

Katarzyna Kebernik

25 lutego 2024

REKLAMA

Przyzwyczaiłam się już do recenzentów, którzy są tak naprawdę marketingowcami i jeszcze przed premierą określają film mianem „arcydzieła”. W rozpędzonej kampanii promocyjnej Diuny: Części drugiej również sięga się po słowa najcięższego kalibru. Najnowszy film Denisa Villeneuve’a zdecydowanie nie zasługuje jednak na status „arcydzieła”, chociaż jest to tytuł w swojej kategorii dobry. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie czynniki i związane z nimi duże oczekiwania – niekwestionowany talent reżysera, udana pierwsza część, świetny literacki pierwowzór – seans drugiej części Diuny okazał się dla mnie przede wszystkim rozczarowaniem, obrazem o boleśnie niewykorzystanym potencjale.

Należę do tej grupy widzów, którym Diuna z 2021 roku bardzo się podobała. Film był dla mnie powiewem świeżości w mainstreamowej rozrywce, dowodem na wciąż kryjący się w Hollywood twórczy potencjał, przykładem idealnego kompromisu między artystyczną wizją autora a wymogami wielkiego studia. Zachwyciła mnie pieczołowita ekspozycja, bogactwo wykreowanego świata, mistyczna atmosfera i nieśpieszne tempo, w jakim obserwowaliśmy nieuchronny upadek rodu Atrydów. Oglądałam tę fatalistyczną, iście szekspirowską tragedię z zapartym tchem, a wojenny rytuał krwi na planecie Sardaukarów to jedna z moich ulubionych filmowych scen ever. Niestety, powrót na Arrakis w 2024 r. nie ma już dla mnie tego samego uroku. Villeneuve chyba za bardzo przejął się marudzeniem części widzów na powolne tempo jedynki. W części drugiej faktycznie dzieje się więcej; co – jak wiemy – nie zawsze oznacza lepiej.

W części drugiej reżyser skupia się na przeniesieniu na ekran tego, co w literackiej Diunie najmocniej się zestarzało i jest najmniej ciekawe, czyli na samej akcji. Historia Paula Atrydy jest dość banalna, podobne motywy widzieliśmy już w kinie tysiące razy. Książka z 1965 roku miała zwyczajnego pecha – inni (ekhem, George Lucas) zdążyli skopiować jej pomysły, zanim doczekała się pełnoprawnej adaptacji. W Diunie: Części drugiej najbardziej interesujące i aktualne elementy składowe prozy Franka Herberta – refleksja nad polityką i religią, imponujące wyobraźnią światotwórstwo, ciekawa wizja przyszłości i rozmaitych ścieżek ludzkiej ewolucji, konflikt między ekologią a rozwojem – nie znajdują satysfakcjonującego przełożenia na język filmu. Villeneuve nawet nie zbliża się do wielowymiarowości pierwowzoru. To tym smutniejsze, że w jedynce reżyser nie miał najmniejszego problemu z nadaniem głębi wykreowanemu światu. Druga część to już tylko konwencjonalne, hollywoodzkie kino współczesne – wciąż lepsze od ostatnich podrygów Marvela, ale nadal totalnie niezapadające w pamięć. Nie ma mowy o poświęcaniu czasu na stworzenie odpowiedniego klimatu, o pokazaniu kolejnych niesamowitych miejsc świata przyszłości: widz zostaje wrzucony w akcję, która siermiężnie odhacza następne punkty zwrotne z życiorysu Paula Atrydy. Zbyt często motorem napędzającym wydarzenia są słowa i drętwe dialogi, a za mało się tutaj wydarza na ekranie lub sugeruje obrazem. Uważam, że niektóre sceny zbiorowe są po prostu źle wyreżyserowane, jak np. sprzeczka Chani i Stilgara, której pozostali Fremeni przysłuchują się nieruchomo jak znudzeni statyści, a nie charakterni wojownicy z własnym zdaniem.

Jako osobę odbierającą kino bardzo sensorycznie boli mnie, jak mało emocji Diuna: Część druga dostarczyła mi na poziomie dźwięku i obrazu. Są dwie sekwencje, dla których warto zobaczyć ten film w kinie: czarno-białe igrzyska śmierci na planecie Harkonnenów i pierwsze poskromienie czerwia przez Paula. To najlepsze sceny; wciąż za mało jak na film, po którym spodziewałam się audiowizualnej uczty. W swoich najgorszych momentach Diuna: Część druga kojarzyła mi się z gwiezdnowojennymi prequelami: jest przegadana, nadmiernie statyczna, stale łamiąca zasadę „show, not tell” (wszyscy bohaterowie, łącznie z tajemniczymi członkiniami Bene Gesserit, bardzo dokładnie i łopatologicznie mówią o swoich zamiarach i celach, nie zostawiając miejsca na wątpliwości). Wizualnie całość grzęźnie w nudnych pustynnych wydmach, a treściowo w nieznośnie pompatycznych dialogach o „przeznaczeniu” i innych wzniosłych sprawach. Fanką bombastycznych kompozycji Hansa Zimmera nigdy nie byłam, ale w Diunie: Części drugiej mocniejszych akcentów muzycznych jest zdecydowanie za mało: w większości scen soundtrack nie zwraca na siebie uwagi. Wątek miłosny jest troszkę na siłę, a troszkę jak z innego, skierowanego do nastoletniej widowni filmu, ale tragedii na miarę Padme i Anakina nie ma (chociaż też jest wszechobecny piasek), może poza jedną bardzo kiczowatą sceną z rozanielonym Chalametem patrzącym na Zendayę w tak głębokim zamyśleniu, że aż przestaje słyszeć jej słowa.

Chalamet to w ogóle osobny temat (i problem). Jest najlepszym dowodem na to, że nie każdy aktor ma predyspozycje do scen walki, a także na to, jaki szacunek należy się gwiazdom kina akcji, zbyt często nazywanych beztalenciami. Już w pierwszych minutach filmu otrzymujemy kuriozalny pojedynek głównego bohatera z potężnie zbudowanym Sardaukarem i już po kilku pierwszych wymianach ciosów orientujemy się, że tylko w kinie Paul Atryda mógłby wyjść z takiego starcia żywy. Chalamet po prostu nie ma koordynacji ruchowej i w scenach walk wygląda, brutalnie mówiąc, pokracznie. O ile wypadał dobrze jako młody, idealistyczny dziedzic rodu Atrydów, o tyle w ogóle nie przekonuje w drugiej części, jako szanowany wojownik i lider twardych, bardzo nieprzyjaźnie nastawionych względem obcych Fremenów. Gwoli sprawiedliwości aktorowi nie pomaga źle pomyślany scenariusz, w którym ogromna przemiana zachodząca w Paulu jest zbyt nagła i bez odpowiedniej podbudowy. Młody chłopak jak za pstryknięciem palca przeistacza się w mesjasza, a jego rzekomą charyzmę musimy brać na wiarę, choć jej nie czujemy, ponieważ Chalamet nie wypada wiarygodnie w roli przywódcy. Jednocześnie twórcy nie wykorzystują okazji, by poddać refleksji zwodniczy urok demagogów i złowieszczy czar guru: takich krytycznych względem głównego bohatera wątków nie znajdziemy w filmie, [SPOILER] a wątpliwości Chani wypadają raczej jak fochy domagającej się większej uwagi kochanki, a nie poważne zarzuty względem czynów Paula [KONIEC SPOILERA].

Droga Paula Atrydy do pomszczenia ojca jest nieco zbyt prosta i pozbawiona prawdziwych wyzwań; kibicujemy mu też raczej przez pamięć o Lecie i niechęć do Harkonnenów niż sympatię do samego bohatera, z którym z godziny na godzinę coraz trudniej się utożsamiać (a godzin filmu są prawie trzy: za dużo). Chalamet wypada blado szczególnie w zestawieniu ze świetnie przygotowanym fizycznie Austinem Butlerem, który wciela się w Feyd-Rauthę Harkonnena, głównego antagonistę drugiej części. To jest dopiero ekranowe zwierzę! Teatralna, balansująca na granicy przeszarżowania kreacja Butlera najlepiej uosabia urzekającą dziwność i niesamowitość zawarte w literackiej Diunie; oto obcujemy z człowiekiem tak zmienionym w drodze ewolucji, że nie odnajdujemy już w nim śladu człowieczeństwa – a zarazem przejawia on wiele atawistycznych, najbardziej pierwotnych zachowań, takich jak okrucieństwo.

Obok młodego Harkonnena najciekawszym bohaterem filmu jest grany przez Javiera Bardema Stilgar, hardy przywódca Fremenów. Pozostała część gwiazdorskiej obsady nie ma zbyt wiele do zagrania i trochę szkoda, że budżet poszedł na gaże dla nich, a nie np. na więcej futurystycznych krajobrazów i wizualia. Florence Pugh i Christopher Walken (Imperator i Księżniczka) przez większość ekranowego czasu albo prawią komunały, albo bezradnie stoją (nawet kiedy przyglądają się temu, jak ważą się losy ich imperium). Léa Seydoux jest jak zawsze magnetyczna, ale jej rola to zaledwie epizod. Charlotte Rampling, Stellan Skarsgård i Dave Bautista niestety pojawiają się na ekranie rzadziej niż w części pierwszej, co jest przykre, bo każda z ich postaci była wyrazista i ciekawie się zapowiadała. Z kolei występ Anyi Taylor-Joy to jak na razie jedynie teaser postaci, która nabierze znaczenia w dalszych częściach.

W toku akcji blednie również Rebecca Ferguson. Tak interesująco zarysowany wątek matki, która musi pogodzić miłość do syna z przekonaniami i wiarą, schodzi na trzeci plan. Lady Jessika w pewnym momencie po prostu znika z ekranu i życia Paula. Jest to oczywiście związane z – nie zdradzając zbyt wiele – pewną przemianą, jaka się w niej dokonuje, ale twórcy nie znaleźli żadnego sposobu na uzmysłowienie widzom, co takiego dzieje się wewnątrz bohaterki, choćby za pomocą jakiejś wizyjnej sceny. Podobnie jak transformacja Paula, jej metamorfoza wydaje się zbyt pośpieszna i mało przekonująca.

Być może moja krytyka jest zbyt złośliwa, ale mój niedosyt jest jeszcze większy. Czekałam na ten film długo, a teraz odczuwam jedynie rozczarowanie. Kiedy potencjał jest ogromny, to najbardziej boli jego niewykorzystanie i pozostawanie na przeciętnym poziomie. Jestem przekonana, że większości widzów Diuna: Część druga się spodoba – i co w tym złego, że za miesiąc już nic nie będą z tego filmu pamiętać? Absolutnie nic, ale arcydziełom stawiam nieco wyższe wymagania.

Katarzyna Kebernik

Katarzyna Kebernik

Publikuje w "KINIE", Filmwebie, serwisie Film w Szkole i (oczywiście) na film.org.pl. Edukatorka filmowa w Zespole Edukacji Ferment Kolektiv. Lauretka II nagrody w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych oraz zwyciężczyni konkursu Krytyk Pisze Festiwalu Kamera Akcja.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA