SUKCESY i PORAŻKI filmu DIUNA: CZĘŚĆ DRUGA. Na pustyni science fiction i czerw ryba
W końcu przyszedł ten moment, dobrnęliśmy do premiery drugiej części Diuny, choć była ona przesuwana w wyniku ubiegłorocznych strajków. Jeśli nie pandemia, to bunt twórców filmowych – Denis Villeneuve nie miał dobrych warunków do zaprezentowania światu swojej interpretacji dzieła Franka Herberta. Pomimo niedogodności udało się podtrzymać nasze zainteresowanie. Druga Diuna spełnia wszelkie warunki do tego, by nieść powszechne zadowolenie. Jest filmem jeszcze większym, postacie zostały nakreślone jeszcze grubszą kreską, podobnie jak przesłania, które wybrzmiewają tym razem w sposób bardzo dosadny.
Na początek jedno wyjaśnienie. Tekst ten powstaje pod wpływem żywych emocji po seansie drugiej Diuny. Jedni powiedzą, że pierwsze wrażenie to coś, co jest w odbiorze dzieła najważniejsze. Jestem jednak zdania, że tak wielkie, wielopłaszczyznowe widowiska jak Diuna, potrzebują czasu, by ułożyć się w naszych myślach i sercach. Pamiętam, że po seansie pierwszej Diuny czułem rozczarowanie. Dopiero po latach (głównie za sprawą ostatniej powtórki na HBO Max) film ten w sposób bezpieczny osiadł we mnie, dzięki czemu zdołałem docenić jego kunszt.
Druga Diuna wywołuje jak na razie podobne wrażenie. Są elementy, które mnie gryzą, są też takie, które mnie jednoznacznie zachwycają. I o tym chcę opowiedzieć.
UWAGA – SPOILERY.
Co się udało?
Majestat słyszalny, majestat widzialny, czyli klimat i jego (wy)dźwięk
Jeszcze przed premierą filmu, w jednym z wywiadów Villeneuve podkreślił, jak ważne są dla niego aspekty kinowego widowiska. Mówiąc krótko, kanadyjski reżyser nie jest fanem kina opartego na dialogu, zdecydowanie bardziej woli skupiać się na tworzeniu przestrzeni dla kinowego eskapizmu. Muszę powiedzieć, że jest coś fascynującego i zaskakującego w fakcie, że opowieść rozgrywająca się de facto na beznamiętnej i nudnej pustyni, udało się zaprojektować w tak porywający sposób, że niesie ona wiele namacalnych, emocjonalnych owoców. Jest tu dynamicznie, pomimo statyczności okoliczności przyrody. To chyba największy sukces tego filmowego dyptyku, który w oderwaniu od znaczeń, których jest nośnikiem, jest przede wszystkim pięknym miejscem do odbycia zapierającej dech przygody. W tak atrakcyjnych warunkach, budowanych przez szczegółowo dopracowane kostiumy (z wyraźnym etnosznytem), scenografie, mesjanistyczne przesłania tej historii, jej podniosłość i ambiwalencja są w stanie znacznie lepiej zadziałać. Natomiast osobną kwestią jest muzyka Hansa Zimmera – można to powtarzać do znudzenia, bo pewnie nie ma w tym nic zaskakującego, ale to pierwszorzędna robota. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że została wpleciona do historii w sposób idealny, podkreślając wagę poszczególnych scen. Ośmielę się stwierdzić, że bez niej poszczególne ujęcia nie miałby takiego „smaku”.
Elvis jako Feyd-Rautha Harkonnen, czyli jak dobrze być psychopatą
Przy okazji tego punktu chciałbym podkreślić – Diuna ma bardzo dobry casting. Owszem, niektóre role mają problemy, co rozwijam w innym punkcie. Generalnie jednak nie ma tu kompletnie przypadkowych postaci oraz taniego bazowania na znanym nazwisku aktora lub aktorki, który zamiast roli dostaje do zagrania postać z tektury, postawioną gdzieś w tle. Taki Dave Bautista dostał postać, z której niewiele dało się wyciągnąć, a jednak dostarcza coś extra, podobnie jak np. Léa Seydoux. Z tej plejady barwnych postaci ja wybrałem Feyda-Rauthę, w wykonaniu Austina Butlera, który wszedł w buty Stinga z Diuny Lyncha. Może się wydawać, że granie filmowego psychopaty to filmowa klisza jakich mało, bo wystarczy tylko do kamery groźną minę robić, zmienić nieco tembr głosu, polizać nóż, pozwolić sobie na jakąś radykalną charakteryzację i już, ciarki same pojawiają się na plecach widzów. Przyglądając się jednak tej kreacji, doszedłem do wniosku, że my, widzowie, kompletnie nie doceniamy pracy, jaką wykonują aktorzy tworzący najczarniejsze z czarnych postaci, bo dużo ich już było, w tym dużo dobrych (vide przypadek Jokera). Austin Butler niby jedzie na przetartych szlakach, ale wyróżnia się niuansami (spojrzenie!). W mojej ocenie kradnie ten spektakl, a w momentach gdy jest na ekranie, nie da się oderwać od niego wzroku. Chciałoby się, żeby było go więcej, ale może właśnie przez ten niedosyt i wynikającą z niego tajemniczość tak dobrze to działa. Kapitalna scena na arenie, w czarno-białym tonie, tak swoją drogą.
Niepokojąca ambiwalencja – czy religia ma sens, a mesjasz czyni dobro?
Frank Herbert był wyznawcą buddyzmu, fascynował go także islam. Obie te religie zostały zaakcentowane w filmowej Diunie, choć nie ukrywam, że mnie najbardziej kojarzyła się jednak z chrześcijaństwem. Scena, w której Fremeni debatują o rzekomej wyjątkowości Paula Atrydy, odsyłała mnie do obrazów, w których tuż przed zapadnięciem wyroku na Jezusie omawiany i podważany jest jego rzekomy mesjanizm. Oczywiście, w sposób naturalny sama przemiana i iluminacja Paula to także coś z buddyjskiej nirwany, choć trudno powiedzieć, by owo oświecenie wiązało się także z tym, że bohater faktycznie przestaje cierpieć. Fremeni w sposób czytelny kojarzą się z religijnym fundamentalizmem (fanatyzmem?), dlatego zarówno w tym wypadku, jak i za sprawą zagadkowej maski Paula trudno nie zadać sobie pytania, czy religia jest tu, nomen omen, fundamentem silnej wspólnoty, czy może (za sprawą istniejących podziałów wewnątrz Fremenów) jest też wyrazem bałamutnej motywacji głównego bohatera, ewidentnie zaślepionego wolą pomszczenia imienia swego ojca. Książka Herberta roi się od tego rodzaju pytań, sprzecznych sygnałów i cieszę się, że film oddaje ambiwalencję treści religijnych, ukazując je jako źródło siły człowieka, ale także narzędzie manipulacji. Czy pisane jest nam zatem tkwienie w błędnym kole religijnych mechanizmów, bez względu na cywilizacyjny rozwój? Czy to wciąż integralna cecha człowieka, czy może oznaka jego słabości?
Powoli znaczy lepiej, w tym scena ujeżdżania czerwia
Drugiej części Diuny nie da się podzielić na czytelne akty z wprowadzeniem, rozwinięciem i kulminacją, bardziej zasadne będzie podzielenie filmu na pół. Pierwsza połowa filmu jest minimalistyczna, budowana w zgodzie z charakterystycznym etno-klimatem, mająca ukazać kulturę Fremenów, nakreślić związki między postaciami, a także motywację, jaka powoli dojrzewa w głównym bohaterze. To część znacznie bardziej kontemplacyjna, skupiona na szczególe, i znacznie lepiej przystająca do tego, co zaprezentowano w pierwszym filmie. Dużym zaskoczeniem było dla mnie to, że w tej połowie de facto dzieje się bardzo mało, a jednocześnie, emocjonalnie, było to bardzo wybuchowe. Momentem kulminacyjnym tego aktu jest znakomicie zbudowana scena ujeżdżania czerwia przez Paula Atrydę. Jak wiemy, jest to istotny fragment książki z racji tego, że jest to dla Paula ostateczna próba, mająca na celu udowodnienie Fremenom, że po pierwsze, jest jednym z nich, po drugie, z jego domniemanym mesjanizmem jest coś na rzeczy. Ja widzę w tej scenie symboliczne wzięcie przez bohatera odpowiedzialności i stanie się mężczyzną, co jest nawiązaniem do inicjacyjnych rytuałów kultur pierwotnych. Można też tę scenę odbierać z lekkim przymrużeniem oka na poziomie metaforycznym, bo oto Paul Atryda jawi się tu jako… taki Denis Villeneuve, który otrzymał naprawdę ogromne zadanie do wykonania, mierząc się z książką, którą przez lata uznawano za materiał bardzo trudny do adaptacji (jeśli nie niemożliwy), a który jednak wyszedł z tego pojedynku ręką obronną. Czy reżyser jest zatem mesjaszem kina science fiction? O tym opowiem w innym fragmencie. Gwoli podkreślenia – to, jak dobrze działa na nas ta scena, ma według mnie związek właśnie z jej niespiesznym tempem i rosnącym napięciem. Zrobiono temu fragmentowi odpowiednie miejsce w filmie, by mógł wybrzmieć, i zdecydowanie stanie się jego wizytówką.
Co się nie udało?
Zendaya nie potrafi grać i jest przereklamowana
Być może jestem uprzedzony. Być może nie potrafię dojrzeć tego, co dla wielu jest oczywiste. Ale ja nie wiedzę nic interesującego w tej aktorce, a Diuna mnie w tym ponownie utwierdziła. Jestem pewien, że to musi być bardzo sympatyczna osoba, a twórcom bardzo dobrze się z nią pracuje, bo jakiś powód musi wyjaśniać to, dlaczego jest ona tak chętnie zapraszana do współpracy. Pewnie jako zblazowana narkomanka wygląda przekonująco w Euforii – serialu, który niewątpliwie rozbujał jej popularność. Ale na piaskach Diuny, jako Chani, radzi sobie ona beznadziejnie. Zendaya przez cały film stara się ze wszystkich sił zaakcentować swoją obecność w widowisku. Krzyczy, robi groźne miny, walczy, skacze. Jest to jednak tak sztuczne, jak tylko może być, by skutecznie popsuć seans. Nie umiem sobie wytłumaczyć, czym kierowali się twórcy, że postanowili do samego końca filmu dać tej aktorce tak szerokie pole do popisu, nawet jeśli główny bohater tej historii na pewnym jej etapie daje Chani do zrozumienia, że… nie jest mu już ona potrzebna. Zendaya jest jak łyżka dziegciu w beczce miodu tej ciekawej plejady postaci. Każde jej pojawienie się na ekranie ma w sobie coś z dziecięcej chęci zwrócenie uwagi rodzica, czasem poprzez obrażanie się na niego. Ta postać kończy się, gdy uderza głównego bohatera w twarz, a mimo wszystko twórcy zdecydowali się dalej dopuszczać ją do głosu – bezwartościowego zresztą. Choć sam Villeneuve patrzy na to inaczej.
Zrzucanie masek wypada niewiarygodnie – Stilgar rubaszny, Sardaukarzy niegroźni, Baron niestraszny, Imperator… jak nie Imperator
Pierwsza Diuna bazowała na aurze tajemnicy i stwarzaniu pozorów. Był to element swoistej gry z widzem. Postacie pojawiały się czasem na chwilę, ale zapadały w pamięć za sprawą swej charyzmy. Taki Stilgar na przykład miał niewiele do zagrania, ale scena jego ekspozycji, gdy pojawia się po raz pierwszy przed Leto Atrydą, jest jedną z lepszych scen w filmie. Tfu, rzekłem. W drugiej części Stilgara jest więcej i… zza tajemniczej maski wyłania się twarz rubasznego fanatyka, który ciągle gada tylko o wybrańcu i nie chce się go słuchać. Ten skrupulatnie pompowany balon pęka także po czarnej stronie. Baron Harkonnen był elektryzujący, teraz niby wciąż jest, ale sposób, w jakim twórcy obchodzą się z nim w finale, jest dla mnie trudny do zaakceptowania. Za łatwo pada na kolana przed większym od siebie (spodziewałem się przynajmniej tego, że baron spojrzeniem będzie próbował połknąć Imperatora), a już na pewno za łatwo ginie. Sardaukarzy, jako niby supernajemnicy to dla mnie kolejne nieporozumienie. Stwarzali przecież pozory najlepszej armii w kosmosie, a tu ludzie z pustyni robią z nich miazgę w pięć minut. Imperatora z kolei nie widzieliśmy w ogóle i w końcu jak go poznajemy, to… czegoś mi w tej postaci brakuje. Wiem, że to nie miał być drugi Palpatine, ale, kurczę, trudno nie odnieść wrażenia, że dośpiewuje się do tej postaci grozę, której Christopher Walken w żaden sposób nie oddaje. Innymi słowy, w części drugiej Diuny spadają maski i nie mam pewności, czy wychodzi to filmowi na dobre, ponieważ w niektórych przypadkach efekt uzyskany nie przystaje do efektu wypracowanego wcześniej.
Ten kosmos jest bardzo mały
Mówiłem w innym punkcie, i to podtrzymuję, że osadzenie akcji na pustynnej planecie niosło to ryzyko, że lokacja ta szybko się znudzi widzowi, a i tak udało się nią zainteresować, ba, uczynić z pustyni jakby odrębny organizm. Natomiast w pewnym momencie, zwłaszcza bliżej finału, ta pustynia staje się wręcz… klaustrofobiczna. Słyszymy głosy o innych rodach, które spieszą na konfrontację z przewodzącym Fremenami (fałszywym?) mesjaszem. Nie widzimy jednak ani ich statków przemierzających kosmos, ani tym bardziej ich samych. To zapewne celowy zabieg reżysera, by mocno koncentrować się na pustynnej planecie, nawet jeśli niejednokrotnie pojawia się fabularna okazja do tego, by nabrać trochę dystansu. Trudno jednak nie zadać sobie pytania, czy chęć „pomniejszenia” tego kosmosu kierowana jest tylko pobudkami artystycznymi, czy może finansowymi. Biorąc pod uwagę to, na co wskazuję w punkcie kolejnym, czyli podkręcenia tempa akcji ostatnich sekwencji filmu, mam wrażenie, że na wizualne poszerzenie kontekstu tej historii po prostu nie starczyło pieniędzy (choć kosztował, bagatela, 190 milionów dolarów).
Szybko znaczy źle, w tym scena finałowej bitwy i problem z nożem-widmo
Brak konsekwencji i finał szyty naprędce. To bodaj największy mój zarzut w stosunku do omawianego filmu. Jak już pisałem wcześniej, widowisko można podzielić na dwie połowy, które do siebie w żaden sposób nie przystają. Podczas gdy wprowadzenie do niego jest minimalistyczne i powolne, w drugiej połowie sequel Diuny jest już jazdą bez trzymanki, do utraty tchu. Tempo jest bardzo wymagające, ale mam wrażenie, że finałowa bitwa na tym traci, ponieważ obrót spraw w trakcie jej trwania przebiega zdecydowanie za łatwo, czytaj – niewiarygodnie. O Sardaukarach już wspomniałem – zachowują się jak dzieci w wielkiej piaskownicy, ale warto przyjrzeć się także momentowi kulminacyjnemu filmu, czyli stanięciu przed obliczem samego Imperatora. Gdy Paul Atryda wypija niebieską miksturę (w odróżnieniu od Neo z Matrixa tutaj to kolor niebieski staje się symbolem wtajemniczenia – ciekawostka) po czym (niczym Asterix po zażyciu wywaru Panoramiksa – kolejna dygresja) nabiera siły do konfrontacji ze złem, wszystko idzie już jak z płatka, a samo spotkanie z Imperatorem zostaje pozbawione jakiegokolwiek napięcia. Zabicie barona przebiega zdecydowanie za szybko, co jest wyrazem tempa tej sekwencji i jednocześnie dowodem na to, jak bardzo ta część gryzie się z wcześniejszymi wydarzeniami, ale też całym pierwszym filmem, gdzie klimat budowany był skrupulatnie, cegła po cegle, a każdej postaci oddawano wielkość nawet w drobnych szczegółach. Nawet, wydawać by się mogło, scena-wizytówka, na którą wszyscy czekają, czyli starcie Paula i Feyda-Rauthy jest mimo wszystko rozczarowująca. Już pomijając fakt, że montaż tu trochę zabiera przyjemność z zabawy (John Wick wie, że jeśli chce się wypaść wiarygodnie w walce, trzeba po prostu pozwolić kamerze robić swoje, wszelkie cięcia stosując tylko w sytuacjach niezbędnych), to nie da się ukryć, że kamera kamufluje braki w umiejętnościach bojowych Chalameta, który nie radzi sobie z o wiele lepiej przygotowanym do tego zadania Butlerem. I tu jedna zasadnicza uwaga – w pewnym momencie nóż grzęźnie w tułowiu Paula i gdy wydaje się, że już jest po wszystkim, jakimś cudem ten sam nóż znajduje się w ciele przeciwnika. Wszystko dzieje się na tyle szybko, że dopiero po wyjściu z kina uzmysłowiłem sobie, jaki był jedyny sposób na to, by Paul wyszedł z tej walki obronną ręką, natomiast w żaden sposób nie jest to zasugerowane przez operatora, co, według mnie, jest jednak technicznym błędem.
Krótkie podsumowanie, czyli dlaczego na pustyni science fiction i czerw okazuje się rybą
Chciałbym tę przydługą (ale mam nadzieję rzeczową) wypowiedź skwitować jednym stwierdzeniem – cieszę się, że doczekałem takiej filmowej Diuny i wydaje mi się, że jest ona widowiskiem potrzebnym także w kontekście gatunku, jaki reprezentuje. Wiele mówiło się o tym, że ta adaptacja miała od samego początku utrudnioną drogę realizacji, nie tylko za sprawą obiektywnych okoliczności, ale także z tego powodu, że wszystko, co zawarte zostało w przełomowej powieści z 1965 roku, zostało w większym lub mniejszym stopniu przemielone czy to w Gwiezdnych wojnach (Lucas, przyznaj się, że ściągałeś na tym sprawdzianie), czy to w innych światach (naprawdę wierzycie, że Cameron wykreował Avatara z niczego? Pomyślcie jeszcze raz). Co jednak najważniejsze, Villeneuve opowiedział tę historię tak, jakby faktycznie była odkryciem, a to nie lada sztuka. Gatunek science fiction od dobrych kilku lat grzęźnie w mieliznach, a to dlatego, że jako społeczeństwo dogoniliśmy wiele z technologicznych rozwiązań, jakich zaistnienia bali się fantaści jeszcze naście lat temu. Dziś, w obliczu faktycznego zaistnienia sztucznej inteligencji, nie wiemy, jak wiarygodnie tworzyć przestrogę czasów, które da facto już nadeszły, tylko wciąż czekają na swoją hiperbolę. Dlatego wyjściem z tej sytuacji jest nie tyle skupianie się na technologii, co na człowieku, zastanowienie się, w jaki sposób zmieniać się będą wyznawane przez niego wartości, jak wyglądać będą jego bogowie. Pod tym względem Diuna jest zatem strzałem w dziesiątkę, swoistym handicapem dla science fiction i dowodem na to, że choć historia może się powtarzać, a wizja przyszłości może być krzywym zwierciadłem rzeczywistości, którą znamy, to jeśli jej obraz obudowany zostanie ramą o odpowiedniej randze, zdołamy dostrzec w tym coś zaskakująco świeżego. Przykuć uwagę na szczegół dotychczas niezauważalny. Bo co może być odkrywczego w piaskach pustyni? A jednak! Z jakiegoś powodu widzimy tam wszystko i nic zarazem.