Sceny, które ZRUJNOWAŁY fanom „Gwiezdne wojny”
Saga George’a Lucasa, a może teraz lepiej już napisać, że Disneya, stała się niewątpliwie jednym z ważniejszych i bardziej znanych elementów popkultury. To jest jedna z głównych przyczyn, dla której z pewnością całe milionowe grona widzów dawnych, obecnych i przyszłych tak bardzo zakochają się w Lucasowskiej legendzie, że staną się bardziej wrażliwe na pewne części fabuły niż na inne. Będą im one przeszkadzać, RUJNOWAĆ mit, bezdusznie deptać tę nabytą jeszcze w dzieciństwie miłość. A źródłem tego uczucia z pewnością są części IV, V i VI – i to do nich będą odnoszone wszystkie inne, a zwłaszcza te najnowsze. I tak się jakoś złożyło, że większość najbardziej rujnujących całą sagę scen znajduje się właśnie w częściach VII, VIII i IX, a więc tych, które wyszły spod niszczących legendę, za to monetyzujących ją do granic artystycznego rozsądku rąk Disneya. Części te, a zwłaszcza VIII i IX, są zbiorem odciętych i ubłoconych kuponów z filmów robionych jeszcze pod kontrolą Lucasfilm i mogą z powodzeniem służyć jako baza dla memów prezentujących najbardziej obciachowe podejście do pisania i przenoszenia na wielki ekran filmów science fiction oraz kosmicznych oper. Czysty fanserwis zszyty tak niewprawnie jak pierwsza w życiu skarpeta zacerowana przez kawalera-emeryta, któremu nareszcie umarła matka.
Spotkanie Bena Solo z Imperatorem, „Gwiezdne wojny: Skywalker: Odrodzenie”
Przyznam się, że dość często zdarza mi się spojlerować, co denerwuje moje otoczenie, ale nie robię tego specjalnie. Po prostu jestem niekiedy trochę bezmyślny, ale zaręczam, że mnie samemu spojlerowanie mi filmów aż tak bardzo nie przeszkadza. Nie spodziewałem się jednak, że ostatnia część GW będzie w tak doskonały sposób potrafiła zaspojlerować sama siebie, i to na samym początku. Mowa tu zarówno o czołówkowych napisach, z których dowiadujemy się, że w całej Galaktyce rozeszła się wiadomość wyartykułowana głosem niegdysiejszego Imperatora, oraz to, że na jego poszukiwanie udał się Kylo Ren. O ironio, znajduje go już mniej więcej w 4 minucie filmu, co rujnuje cały suspens, a widzowi do końca pozostaje jedynie beznamiętne oczekiwanie na finałowe starcie z prawdziwym szefem Najwyższego Porządku. A domyślić się można łatwo, że weźmie w nim udział Rey i nawrócony Ben Solo.
Podobne:
Śmierć Hana Solo, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”
Przy kilku okazjach wspominałem już o tej scenie, bo zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ten zrozumie jakie, dla kogo Gwiezdne wojny od dzieciństwa były ważnym elementem kulturowego rozwoju i kto związał się z niektórymi postaciami jako osobowościowymi archetypami, a Han Solo taki był i zawsze dla mnie będzie. I to w dużo większym stopniu niż Luke Skywalker. Śmierć więc jego spowodowała szok i niedowierzanie, które zobaczyłem dużo lepiej dopiero w kolejnych dwóch częściach, kiedy Solo faktycznie zniknął. Nie liczę tu jego chwilowego pojawienia się w formie niematerialnej. Pozbycie się takiej postaci dobiło sagę, właściwie to ją zrujnowało.
Leia w kosmosie, „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”
Abstrakcja, a właściwie pretensjonalność tej sceny bije na głowę wszystkie inne tu wymienione. Gwiezdne wojny na chwilę stają się kinem superbohaterskim, a nie kosmiczną operą. I to w tym najgorszym wydaniu. Leia po rozpadzie jej statku kosmicznego szybuje w kosmosie niczym Superman. Przybiera nawet odpowiednią pozę, żeby łatwiej jej było podróżować przez śmiertelnie zimne otoczenie. To oczywiste, że moc ją ochroniła. Otoczyła ją ciepłym pancerzem. Zapewniła dostęp do tlenu, a poza tym zrujnowała przy okazji starszym widzom fabułę.
Wszystkie sceny z Jar Jar Binksem
Bohater z przypadku w bitwie pod Theed. Mieszkaniec Naboo i przedstawiciel osobliwej rasy gungańskiej. W fabule sagi jego obecność jest ważna i nie mam zamiaru jej kwestionować. Rujnująca za to jest jednak forma tej obecności. Z Jar Jar Binksa zrobiono maskotkę z miernej jakości żartem słownym i motorycznym. Ilekroć się pojawia, działa irytująco na zagłębionego w spokojnie rozwijającej się fabule widza. Rujnuje klimat jego skrzecząco-mlaskający głos oraz słaba animacja. Czasami wchodzący z nim w interakcję aktorzy patrzą zamiast na niego, to gdzieś w pustkę przed siebie. I takiemu stworzeniu powierzono funkcję asystenta senator Amidali. Nie do uwierzenia. Jeśli już twórcy chcieli zrobić dla filmu jakąś maskotkę, nie powinni jej dawać aż tak ważnej roli. A tak zaburzyli rytm przebiegu fabuły, sądząc zapewne, że Jar Jar Binks rozśmieszy widza. Może udało się to w przypadku dzieci.
Śmierć Qui-Gon Jinna, „Gwiezdne wojny: Mroczne widmo”
Są takie pozycje w tym zestawieniu, których funkcja „rujnująca” Gwiezdne wojny jak w temacie nie jest negatywna w tym sensie, że niszczy fabułę, czyniąc ją np. naiwną czy wręcz idiotyczną. Śmierć Qui-Gon Jinna jest raczej rujnująca emocjonalnie, zasmucająca i w tym sensie ją wspominam, bo to ważny element całej historii. Zapewne niektórzy fani nie spodziewali się, że Jinn zginie z ręki Dartha Maula podczas bitwy o Naboo. Uznali, że to zbyt doskonały wojownik, żeby pokonał go jakiś uczeń spod ciemnej strony. Mało tego, padawan Kenobi nie jest gotowy mentalnie do wyszkolenia Anakina. To było jednak mylne wrażenie, bo w kolejnej odsłonie serii, części II Atak Klonów, Ewan McGregor nadrobił wszystkie młodzieńcze niewprawności z Mrocznego widma i stał się dojrzałym następcą Liama Neesona w roli Qui-Gon Jinna. Niemniej tak wczesna śmierć osoby, która po raz pierwszy rozpoznała w Anakinie cudowne dziecko zrodzone przez midichloriany, zaskakuje.