search
REKLAMA
Recenzje

DIUNA Davida Lyncha. Science fiction fascynujące, ale nie do pokochania

“Diuna” Lyncha to coś, co może zafascynować, wciągnąć w siebie i otoczyć dusznym, pustynnym klimatem, coś czego jednak… nie można pokochać.

Iwona Kusion

8 marca 2024

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl

Lynch ekranizując rewelacyjną powieść Franka Herberta mógł liczyć na to, że narazi się fanom owej powieści. Tak też się stało. Film okazał się być jedynie streszczeniem książki, ale jakby tego było mało, reżyser zmienił wiele wątków. Doprawdy, oglądając ten obraz momentami trudno nie zestawiać go z pierwowzorem literackim, a jednak uważam, że w dużej mierze Lynch stworzył coś, co żyje własnym życiem. Coś, co może zafascynować, wciągnąć w siebie i otoczyć dusznym, pustynnym klimatem, coś czego jednak… nie można pokochać.

Musicie wiedzieć, że obecnie jest rok 10192, całym znanym wszechświatem rządzi Padyszach Imperator Szaddam IV, mój ojciec. Najcenniejszym surowcem we wszechświecie jest przyprawa, zwana Melanżem. Przyprawa przedłuża życie, przyprawa rozszerza świadomość, przyprawa jest kluczem do międzygwiezdnych podróży. (…) Przyprawa występuje tylko na jednej planecie całego wszechświata. Pustynnej, suchej planecie, gdzie w jaskiniach, na skalnym pustkowiu żyją ludzie, zwani Fremenami. Od wieków wierzą oni w przepowiednię, że pojawi się wybraniec. Mesjasz, który powiedzie ich ku prawdziwej wolności. Planeta ta to Arrakis, zwana także Diuną…

Bez drapieżności

Co zadziwia, to zachowawczość autora ekranizacji. Znając styl twórcy Zagubionej autostrady trudno spodziewać się dzieła, w zestawieniu z powieścią, tak mało dynamicznego. Książka, nasączona wizjami, mistyczną wszechwiedzą, tak namacalnie pozwalająca w teraźniejszości odbywać podróż do przeszłości, wydawała się idealna właśnie dla Lyncha, który lubuje się w koszmarach sennych, tak wspaniale wpisując je w rzeczywistość. Tu natomiast, zupełnie nie wykorzystał łatwych możliwości, jakie się przed nim otworzyły. Wizje są bardzo oszczędne, wręcz ascetyczne w swej formie. Tam, gdzie pisarz pewną ręką kreślił świat, w który czytelnik mógł wniknąć, namacalnie go poczuć i na te chwile tu i teraz zstępowała pustynna planeta, otwierały się możliwości, jakie dawała przyprawa, to w lynchowskim świecie widz jest tylko obserwatorem. Nie uczestniczy w spiskach, uczuciach, nie wnika w myśli bohaterów, jest tylko świadkiem ich postępowania. Może tylko podziwiać fantastyczną oprawę, efekty na znacznie wyższym poziomie, aniżeli w nowej ekranizacji sagi o Arrakis, jak również świetną grę aktorów. To czego brakuje to emocje. Mimo to uważam Diunę Lyncha za film udany, jednak oglądając owe dzieło, za każdym razem mam wrażenie, że autor bał się materiału, jaki trzymał w rękach. Nie ma w tym filmie drapieżności, siły, w żadnym razie nie profanuje on genialnego tomu pierwszego sagi, jest wyłącznie niedokładnym streszczeniem powieści. I to jest głównym, jak również chyba jedynym zarzutem wobec owej historii. Lynch nie sprostał wyzwaniu. Nie ma już większego znaczenia, że swój film musiał pociąć, wiele usunąć. Owszem, nie można zrozumieć w pełni motywacji bohaterów, bez znajomości literackiego pierwowzoru. Czym innym jest jednak forma dzieła. Wspaniała oprawa kryje w sobie tę ogromną zachowawczość. Dlatego prawo do słusznego żalu wobec reżysera mają nie fani Herberta, a miłośnicy stylu Lyncha, z którego w tym momencie twórca w większej mierze zrezygnował…

Za dużo sygnałów

Kadr z filmu "Diuna"

Na samym początku nazwałam jednak ów film autonomicznym tworem. Brzmi to dziwnie, zważywszy, że bez znajomości książki nie mamy pełnego obrazu tamtego świata, nie rozumiemy do końca postępowania bohaterów. Owszem. Jednak autonomiczność polega na tym, że wcale nie potrzebujemy tej wiedzy. Dysponując jedynie filmem podziwiamy tamten świat i jasno określonych bohaterów. Autor podzielił postaci w sposób dość schematyczny, za wyznaczniki przyjmując czerń i biel. I tak np. Baron jest nie tylko odpychający przez swe czyny, lecz również wizualnie, przez odrażający wygląd. Podobnie sprawa ma się chociażby z Feydem – aroganckim, pięknym, o którym zdanie potrafimy sobie wyrobić już po pierwszym kontakcie wizualnym z tą osobistością. Najciekawszą z postaci jest Paul. Wypada naprawdę świetnie i pomimo otaczającej go plejady sław, MacLachlan wywiązał się chyba najlepiej z powierzonego mu zadania. Szkoda, że Lynch nie zdecydował się na całkowite skoncentrowanie na tym bohaterze, wówczas tym wyraźniej mógłby zilustrować mechanizm władzy, kult jednostki i zagrożenia jakie wypływają z faktu objęcia “posady” Mesjasza. To wszystko jest zasygnalizowane, ale zbyt właśnie wiele starano się sygnalizować, zamiast drążyć jeden z elementów. Interesujący jest finał, nadający opowieści wymiar optymistyczny, zakładający, że sen faktycznie może się spełnić i to sen o największym pragnieniu tamtych ludzi. Jeżeli przy interpretacji posiłkować się literackim pierwowzorem zgoła odmiennie brzmią wnioski wypływające z oryginalnego zakończenia.

Atutów nie brakuje

Lynchowi nie udało się oddać magii książki, nie udało się odmalować piękna i niebezpieczeństwa planety, zmieniającej zupełnie postrzeganie rzeczywistości. Stworzył dzieło miłe dla oka, mogące zainteresować, ale faktycznie pozostawiające wielbicieli Herberta obojętnym. Nie to wywoływała powieść. Wydaje się, że jeżeli mierzyć się z tak kultowym dziełem, to należy czynić to jak Jackson z odpowiednikiem Diuny w świecie fantasy, czyli cyklem Władcy pierścieni. Tych dzieł bowiem nie można odsączać z jednego – emocji oraz wyraźnego przesłania. A o ile w Diunie przesłań było wiele, o ile snuła opowieść zarówno o miłości, jak zatraceniu się w tym, przed czym starano się uciec… tak u Lyncha niewiele pozostaje z tego. Jest tylko ładne opakowanie, stanowiące marne streszczenie części wątków. Mimo wszystko – lubię ten film. Lubię, bo pozwala na kolejny kontakt z pociągającym i niebezpiecznym pięknem. Ma też inny ogromny atut – wspaniałą oprawę muzyczną. Niestety, nie spełnił snu fanów, nie spełnił też zapewne snu miłośników science fiction. Ograniczył się do spełnienia snu mieszkańców Arrakis i to w sposób bardzo przekorny.

Należą się jednak brawa za odwagę i fakt, że zmierzenie się Lyncha z tym dziełem nie pozostawia po sobie niesmaku. Trudno mi bowiem poddać faktycznie coś krytyce. Może tylko to, że pomimo rewelacyjnego aktorstwa i wizualnej oprawy… brak tej opowieści duszy.

REKLAMA