DIUNA udowadnia, że książka NIE JEST dla widowiska ważna i wersja reżyserska tego nie zmieni
Gdy piaszczysty kurz po premierze drugiej części Diuny powoli opada i można nabrać już swobodnie powietrza w płuca, to dobry moment na spojrzenie na widowisko z lekkiego dystansu. Po pierwsze, wypada już otwarcie mówić o filmie w kontekście sukcesu kasowego, który stał się faktem. Liczba 80 milionów dolarów na otwarcie robi wrażenie, a będzie przecież jeszcze lepiej, gdy się zsumuje wyniki z całego świata. Polacy przyczynili się do tego sukcesu, dokładając do puli, bagatela, kilka milionów dolarów. Można więc wysunąć wniosek – byliśmy ciekawi tego filmu, poszliśmy na niego tłumnie i najwyraźniej wszystkim się spodobał. No, może nie wszystkim.
Malkontenctwo spod znaku „książka a film” – czas start!
Ja sam wystosowałem w stosunku do filmu kilka krytycznych uwag w tym oto artykule. Nie mamy tu do czynienia z widowiskiem bez skazy. Natomiast przeprowadziłem kilka rozmów już po podzieleniu się swoimi uwagami i to, co zauważyłem, to czepianie się filmu głównie dlatego, że w sposób luźny (delikatnie mówiąc) trzyma się on książkowego materiału. Ba, krytyczne uwagi w stosunku do mojego tekstu także tyczyły się tego, że „książek nie czytał – więc po co?”. Postanowiłem zareagować. Muszę przyznać, że jestem zmęczony już dyskusją o tym, dlaczego film nie jest książką i że istnienie rozbieżności w wizji ukrytej w literach i tej zaprezentowanej w żywym obrazie jest czymś naturalnym, bo zupełnie naturalne są różnice dzielące obydwa media, oparte na zupełnie innych sposobach oddziaływania.
Mógłbym na tym wniosku skończyć, ale wykorzystam jednak przypadek Diuny do tego, by raz jeszcze poruszyć tę kwestię. Here we go again – zatem.
Rozmawiałem ostatnio z pewnym dziennikarzem (którego bardzo szanuje, tak swoją drogą), który po seansie drugiej Diuny powiedział otwarcie, że – tu cytat: „Denis Villeneuve zarżnął tę książkę”. Koniec cytatu. Dodam, że dziennikarz jest wielkim fanem twórczości Franka Herberta, pierwszy tom Diuny przeczytał, nie pamiętam liczby, ale można śmiało powiedzieć, że wielokrotnie. Tak jak on otwarcie skrytykował film, tak ja poprzez ten tekst chciałbym otwarcie się z nim nie zgodzić i jednocześnie ustosunkować się do sugestii, że Villeneuve powinien być o wiele bardziej skrupulatny podczas pisania scenariusza i przenieść na ekran znacznie więcej książkowych wątków. Otóż nie, nie powinien.
Znamienna jest jednak konkluzja tej rozmowy, gdyż rozmówca przyznał, że według niego da się zrobić dobrą adaptację książki i jako przykład podał Władcę Pierścieni. Nie przeczę, że to świetny film, ale zastanówmy się, czy to także dobra adaptacja? Co się stało z Tomem Bombadilem, ktoś wie może? Innymi słowy, czym różni się rzeźnik Peter Jackson, którego podczas pisania scenariusza i później montażu musiała bardzo boleć głowa, a który dziś podawany jest jako przykład wzorowego adaptatora, od Denisa Villeneuve’a, którego bolała głowa nie mniej, a który mimo wszystko oddał przed nasze oczy porywające widowisko?
Jeżeli druga Diuna ma problemy, to nie mają one niczego wspólnego z tym, że reżyser nie trzymał się książki. Zmieniono wydźwięk postaci Chani, co w mojej ocenie i ocenie innych było pomysłem chybionym. Natomiast chciałbym podkreślić, że nie wystosowuję tej opinii jako fanatyk Herberta, który czyha na wszelkie rozbieżności pomiędzy filmem i książką, by oddać w ich kierunku strzał. Chani w wykonaniu Zendayi to po prostu cholernie irytująca, natarczywa i psująca szyki głównemu bohaterowi postać. Kropka. Końcówka filmu także jest problematyczna z racji narzuconego tempa, jeśli przeczytaliśmy książkę, wiemy, że można było inaczej zagospodarować tę przestrzeń, ale uwaga w stosunku do jakości tej sekwencji opiera się głównie na wrażeniu filmowym.
Bo film jest filmem, a książka książką. Zasada, którą można także rozciągnąć na inne media (gry, komiksy), może brzmi banalnie, ale ma w sobie dużo sensu.
Podczas seansu przypomniało mi się, że w książce w sposób wyraźny sugerowano homoseksualne skłonności barona Harkonnena. I co? I nic, reżyser tego nie wykorzystał, a mógł. Czy to problem? Okazuje się, że w żaden sposób ten brak nie psuje naszego postrzegania barona, postaci wystarczająco odpychającej. Dyskusje o tym, że zabrakło tego lub tamtego (np. narodzin siostry Paula), że za mało tego, a za dużo tamtego można kontynuować w nieskończoność, ale – według mnie – jest ona jałowa. Słowem klucz w tym wypadku jest interpretacja – każdy ma swoją, a już tym bardziej artysta.
Bierzmy pod uwagę, że Diuna od lat była traktowana jako książka, której zekranizować się nie dało. Pamiętamy kontrowersje narosłe wokół wizji Davida Lyncha, jej niedopracowania. Pamiętamy też niespełnione marzenia Jodorowskiego. Villeneuve odnalazł jednak sposób na przeniesienie myśli Herberta na ekran, a nie udałoby mu się to, gdyby nie potrafił ciąć niczym najlepszy rzeźnik. Generalnie jestem zdania, że na tym właśnie sztuka polega. By umieć oddzielić niejadalne fragmenty i zostawić dla widza samo mięso. A bycie artystą obarczone jest właśnie umiejętnością rezygnacji – niewielu wie, że to właśnie nienasycenie jest uczuciem, które w widzu działa lepiej niż przesyt.
Porozmawiajmy o rozbieżnościach względem podstawy literackiej Łowcy androidów. Scott przecież na książce Dicka oparł się w sposób luźny, ale nikt mu po latach tego nie wypomina. Albo 2001: Odysei kosmicznej. Czy ktokolwiek dziś zajmuje się tym, że Kubrick nie trzymał się pieczołowicie Arthura C. Clarke’a? Czy będąc fanem twórczości H.G. Wellsa, który przy całym swoim wizjonerstwie pisał swoje powieści w konkretnym czasie, powinienem mieć żal do Spielberga, że w Wojnie światów uwspółcześnił akcję, zamiast osadzić ją na początku wieku XX? Do niczego konstruktywnego to nie prowadzi, a przecież to tylko kilka przykładów z zaplecza gatunku science fiction.
Po co zawracać sobie tymi rozbieżnościami głowę, zamiast po prostu otworzyć się na nową interpretację, uwalniając się od wszelkich przyzwyczajeń i emocjonalnych związków z oryginałem? Zachęcam. Mnie np. Jackson przekonał do Tolkiena, a Villeneuve przekonał do Herberta, choć… ich książki czytałem, zanim zobaczyłem je na dużym ekranie. Nazwiecie mnie ignorantem? A może po prostu lubię zdawać się na tych, którzy przy użyciu sita chcą oddać przed moje oczy to, co najlepiej działa w ramach języka filmowego? Myślicie, że jesteście lepsi w tej selekcji? Pomyślcie jeszcze raz.
Szansę stwarza tzw. wersja reżyserska filmu, czyli twór, który zostaje wydany obok dzieła pierwotnie oddanego do kin, często pociętego nie tyle przez samego twórcę, a producentów. Wspomniany Ridley Scott coś o tym wie, bo najlepiej oddaje to droga, jaką przeszedł Łowca androidów. Denis Villeneuve mógłby zatem skorzystać z wytrycha, jakim jest wersja reżyserska filmu, w której film zamiast dwóch godzin i czterdziesty minut trwałby ponad trzy i zawierałby wszystkie sceny pierwotnie ucięte podczas montażu, z pewnością radujące fanów książki. Jak da się jednak wyczytać z wypowiedzi reżysera, nie skorzysta z tej możliwości. Dlaczego? Bo głęboko wierzy w to, w co wierzę także ja, że to, co zostało ucięte podczas montażu, jest martwe i przywoływanie tego ponownie, przywodzi na myśl zszywanie potwora Frankensteina.
Reżyser zdaje się mówić między słowami „pieprzyć książkę, pieprzyć wersję reżyserską – zdajcie się na moją wizję”.
I tym razem muszę twórcy przybić zatem piątkę. Trudne były jego wybory przy adaptowaniu Herberta i chciałbym oddać mu szacunek za to, że udało mu się na wielkim ekranie pokazać to, co przez dekady fascynowało nas w lekturze – nawet jeśli niejednokrotnie musiał zastosować skrót myślowy. Pochwała należy się też za to, że twórca jest w swych wyborach (nieraz wątpliwych) konsekwentny. Fakt ten w moich oczach czyni z niego prawdziwego blockbusterowego artystę.