ALPHAVILLE. 55 lat od premiery awangardowego science fiction
Przeczytaj poprzednie odsłony Fantastycznego Cyklu
Przedstawiciele francuskiej Nowej Fali wiedzieli jedno – kino może być inne. By wzbudzić w widzu emocje, niepotrzebne są fajerwerki rodem z Hollywood, w tym kosztowne dekoracje czy wymagające efekty. Wystarczy kamera, bohater i narracja, współgrające ze sobą w jednym, głęboko przemyślanym koncepcie. Jeden z czołowych przedstawicieli Nowej Fali, Jean-Luc Godard, poszedł o krok dalej, dając widowni do zrozumienia, że ta surowość przystaje także do gatunku science fiction, dotychczas utożsamianym z wielkimi widowiskami. Tak powstało Alphaville, najbardziej awangardowe SF w historii.
Podobne wpisy
Nie ma przypadku w tym, że prawdziwe nazwisko Profesora von Brauna, kluczowej postaci filmu, brzmi Leonard Nosferatu. Nawiązanie do słynnego dzieła Friedricha Wilhelma Murnau ma miejsce w Alphaville dlatego, że jako klasyczny przykład czarnego kryminału odnosi się w sposób bezpośredni do niemieckiego ekspresjonizmu. Stylem, mrokiem, światłocieniem. Ale jest jeszcze jeden, znacznie istotniejszy związek filmu z 1965 z niemieckim nurtem. Alphaville to bowiem francuska, nowofalowa odpowiedź na niemy klasyk SF – Metropolis. Różnica między tymi widowiskami polega jednak na tym, że tak jak w obu przypadkach mamy do czynienia z miastami molochami, które konfrontują jednostkę z technologicznym terrorem, to jednak Alphaville jest po pierwsze, kompletnie inaczej zainscenizowane, a po drugie, posiada kompletnie inną wymowę.
Film z 1965 roku, nakręcony, za mogłoby się dziś wydawać, śmiesznie niskie dwieście dwadzieścia tysięcy dolarów, realizuje bardzo typowy schemat fabularny czarnego kryminału. Na jego podstawie bohater ma więc do przeprowadzenia śledztwo, na którego etapach będą pojawiać się kolejne utrudnienia. Tytuł filmu to miasto stanowiące centrum galaktyki, w którym rządzi i dzieli groźny dla ludzkości komputer Alpha 60. Groźny dlatego, gdyż ustanawia on nowy ład społeczny, zakazując m.in. uczuć. Do miasta przybywa główny bohater, Lemmy Caution (rewelacyjny Eddie Constantine), który jako udający dziennikarza specjalny agent ma dotrzeć do twórcy komputera, profesora von Brauna, sprowadzić go do starego świata bądź po prostu zlikwidować. Pomaga mu w tym piękna Natasza (Anna Karina), z którą relacja stanowi jednocześnie przyczynek do zakazanego romansu.
Tam, gdzie w Metropolis dominuje oszałamiający nawet po dziś dzień widowiskowy przepych, tam w Alphaville wybija się głównie skromność, żeby nie powiedzieć obskurność i zaskakująca bliskość świata przedstawionego do świata widzianego za oknem. Tam, gdzie w Metropolis reżyser Fritz Lang daje do zrozumienia, że bez względu na okoliczności zawsze istnieją szanse, że z ruin rewolucji narodzi się nowa cywilizacja, tam Godard stawia sprawę jasno, zaprzepaszczając wiarę w ludzkość, drwiąc z idei utopii. W Alphaville mamy więc do czynienia z wizją dystopijną, gdyż autor nie wystawia ludzkości pozytywnej opinii. Nie wierzy w jej ducha, nie wierzy w jej siłę. W kiełkującej w latach 60. komputeryzacji widzi głównie zagrożenie, tak dla wolności jednostki, jak i dla wolności ludzkiej myśli. I trudno się dziś z tak wczesnymi spostrzeżeniami, wówczas jawnie hiperbolicznymi, nie zgodzić. Po pięćdziesięciu pięciu latach od premiery sztuczna inteligencja przestała być bowiem mrzonką fantastów, a zagrożenia z nią związane już dawno wyszły z obrębu spekulacji, stając się częścią naukowej teorii.
„Alphaville to film o obecności elementów przyszłości w świecie dnia dzisiejszego” – miał rzekomo powiedzieć reżyser. Zdanie to nabiera dodatkowego znaczenia, gdy weźmie się pod uwagę, w jaki sposób film został nakręcony. Alphaville sfilmowano w scenerii współczesnego Paryża i co jasne, idąc w ślad nowowfalowej awangardy, zrezygnowano przy tym ze wznoszenia wymyślnych dekoracji i stosowania różnorakich trików filmowych. Seans filmu może zatem wzbudzić wrażenie obcowania z ambitniejszym filmem klasy B i jednocześnie dostarczyć w pełni ambiwalentnych odczuć przeciętnemu fanowi gatunku, gdyż z jednej strony w ogóle nie będzie widział w Alphaville science fiction (pomimo padania w filmie górnolotnych i typowych dla gatunku słów jak „galaktyka” czy „superkomputer”, klimat opowieści bardziej przypomina klasyczne kino detektywistyczne niż SF). Z drugiej jednak strony film z 1965 da temu samemu widzowi coś bezcennego – świadomość, że tym, czym fantastyka naukowa powinna stać w pierwszej kolejności, jest treść. Wielkość wizji nie winna być mierzona gabarytami produkcji, ogromem ukazanych światów, a filozoficzną refleksją nad społeczeństwem, kulturą, polityką w obliczu wyzwań przyszłości.
Odświeżony po latach Alphaville to zatem seans przede wszystkim bardzo pouczający. W taki sposób do niego podszedłem i tak też go rozpamiętuję. Uderza mnie przede wszystkim to, że już w latach 60., gdy jeszcze nawet nie marzono o posiadaniu komputera osobistego, myślano jednocześnie o tym, że tenże komputer, zamiast pomóc w codzienności, może stać się tej codzienności wrogiem. Jakże znamienne i zaskakujące jest to, że dziś, w czasach, gdy na co dzień posługujemy się miniaturowymi komputerami, czyli smartfonami, na bieżąco monitorującymi naszą aktywność w sieci, wykonującymi za nas multum czynności, wiedzącymi o nas więcej niż sami o sobie wiemy – nikt tak przejmujących wizji dystopii już nie tworzy. A przecież zagrożenie nie tyle nie zniknęło, co wręcz się urzeczywistniło.
Ale Godard nie byłby sobą, gdyby i tu, w Alphaville, nie postawił na niejednoznaczność. Tak po prawdzie trudno jest kategorycznie orzec, co twórca miał na myśli. Czy poprzez hiperboliczne lęki przed niepohamowanym rozwojem technologii wyraził swój sprzeciw dla kapitalizmu, czy też metaforycznie ukrył w tej opowieści niechęć w stosunku do socjalistycznego oblicza totalitaryzmu? Czy w Alphaville panuje powaga sytuacji, czy też wypada patrzeć na wydarzenia z przymrużeniem oka, traktując całość jako niegroźną, nieco bełkotliwą groteskę? Bez względu na to, jaki sposób czytania dzieła z 1965 roku obierzemy, jedno jest w nim pewne – świat bez wolności i miłości jest tak zwyczajny, tak smutny i tak nijaki, że nie sposób go lubić.
Dlatego Alphaville nie trzeba lubić. Ale już wypada szanować.