search
REKLAMA
Felietony

A gdyby GEORGE LUCAS był czarny i nakręcił czarne „Gwiezdne wojny”? O inkluzywności w “Star Wars”

„Gwiezdne wojny” za bardzo BIAŁE.

Odys Korczyński

4 czerwca 2024

REKLAMA

Nigdy nie ukrywałem tego, że lubię tęczę, bo to wdzięczne zjawisko na niebie, ale i sposób poznawania tego świata otwarty na wszystko, co jest jeszcze nieznane. Zakładam więc, że na tej zasadzie krytyki czegoś, co jest zamknięte na inność, krytycy uczepili się George’a Lucasa, zarzucając mu, że w jego Gwiezdnych wojnach, czyli tych pierwszych, włączając w to części I-III, jest za dużo białych. Ergo nie są obecni przedstawiciele innych ras, wśród kosmitów również. A to ostatnie jest już wyjątkowo kuriozalne. Z żalem więc stwierdzam, że tęcza dopadła George’a Lucasa w ten sposób skrzywiony, niemający nic wspólnego z równością, gdyż mam nieodparte wrażenie, że gdy mówi się o braku inkluzywności Gwiezdnych wojen, ma się na myśli brak w obsadzie nie wielu grup etnicznych (ras) człowieka, co jednej grupy – Afroamerykanów. Na szczęście George Lucas skorzystał z okazji i podczas trwania festiwalu w Cannes odniósł się do zarzutów.

A skomentowanie tych oskarżeń zbiegło się z wręczeniem Lucasowi honorowej Złotej Palmy za całokształt twórczości. I bardzo dobrze, że dla kontrastu, co do zarzutów, wręczał mu ją właśnie ten inkluzywny świat, który – jak widać – w ramach swojej definicji równości wewnętrznie jest podzielony. Z jednej strony Kathleen Kennedy broni serialu Akolita, który podobno wzniósł się na wyżyny multikulturowości, jakby realizował jakiś plan odhaczania listy obecności wszystkich nacji na świecie, nie licząc się zupełnie z estetyczną i narracyjną równowagą całości. Na razie widziałem zwiastun i mogę zaryzykować stwierdzenie, że w porównaniu z chociażby Nową nadzieją jest „bardzo różnorodnie”. To jeszcze nic nie znaczy, bo autentyzm multikulturowości nie bazuje na samej obecności w fabule aktorów o zróżnicowanym fenotypie i pochodzeniu etnicznym. Niektórzy krytycy, a zwłaszcza ci wytykający Gwiezdnym wojnom zbytnią „białość”, tego nie rozumieją. Dla nich się liczy sama obecność bez uzasadniającej ją racji, więc się nie dziwię, że George Lucas wykorzystał nawet taki moment jak odbieranie nagrody w Cannes, żeby obronić dzieło swojego życia. W końcu właśnie w Cannes jego twórczość podsumowano i doceniono. No chyba że było to działanie czysto formalne, żeby się odczepił, bo i tak jego dzieła od dawna nie są już jego. Działanie o podobnej naturze, jak w wielu współczesnych filmach, które szczycą się inkluzywnością, ale na zasadzie beznamiętnego wykonania planu, że tych z Bronxu będzie tylu i tylu, a tamtych z Pulaski, czyli ojczyzny Ku Klux Klanu, tylu i tylu. Byłby to jednak świat idealny, gdyby pojawili się ci z Tennessee. Wiadomo, że nie powinni, ale oddanie całego filmu tym pierwszym również jest nieautentyczne, kiczowate i złe. Tak naprawdę przecież chodzi o coś innego. Wiem, że przesadzam z moją ideą równości, ale mam nadzieję, że wiecie, co mam na myśli.

Tak więc z drugiej strony barykady, za którą stoi Kathleen Kennedy, królowa franczyzy Star Wars, zaznaczył swoją obecność do tej pory neutralny George Lucas, który został wyrwany ze swojej bezpiecznej nory niczym Szwecja wojną w Ukrainie po niemal 200 latach chowania głowy w piasek. Lucas jasno i mądrze odpowiedział, że wcale nie trzeba na siłę, bez fabularnego uzasadnienia, zatrudniać w produkcji Azjaty, Afroamerykanina, niepełnosprawnego i o kilka kobiet więcej niż kolega ze studia obok, żeby nakręcić kino szanujące równość i pozytywnie oddziałujące wychowawczo, a co najważniejsze, nowoczesne. Taka inkluzywność, którą mieli na myśli krytycy, stwierdzając, że Gwiezdne wojny są zbyt „białe”, jest poniżającą łaską, wymuszoną rekompensatą, w konsekwencji możliwym stworzeniem kolejnej nierówności społecznej, a nie zmianą wynikającą z naturalnej dynamiki relacji międzyludzkich i przekonania, a co najważniejsze, ze zdolności artystów i konstrukcji konkretnych ról. W Gwiezdnych wojnach idea wg Lucasa była bardzo równościowa i nowoczesna. Był Billy Dee Williams jako Lando, Samuel L. Jackson jako Mace Windu, Leia dowodząca ruchem oporu, bohaterska Amidala wraz ze swoimi dwórkami. Czego chcieć więcej? Żeby na każdym kroku widać było multikulturowość? Żeby zrobić z sagi Lucasa coś w rodzaju cyrkowego gabinetu osobliwości, jak kiedyś zrobił w Dziwolągach Tod Browning? Żeby na każdym kroku robić wtręty w dialogi o niebinarności, doprowadzając do kuriozalnej sytuacji, ideologicznie przegiętej jak ta z początku XX wieku, gdy jeszcze w carskiej Rosji pojawiali się komunistyczni agitatorzy, nie wspominając już o Czerwonej Gwardii w Chinach lat 60.? Coś takiego zrobiono już z najnowszym sezonem Doktora Who. Lucas więc celnie stwierdził: Mogą stwierdzić [krytycy]: To wszystko biali mężczyźni. A przecież większość bohaterów GW to kosmici! Pomysł był taki, że powinniśmy akceptować ludzi takimi, jakimi są, niezależnie od tego, czy są duzi, futrzani, zieloni czy cokolwiek innego. Idea jest taka, że wszyscy ludzie są równi.

Zróbmy więc pewien eksperyment myślowy. Załóżmy na chwilę, że George Lucas jest czarny i kręci w swoich czarnych, nieinkluzywnych czasach z sukcesem Gwiezdne wojny, w których Mace Windu i Lando są biali. Mijają lata. Czasy się zmieniają. Po 40 latach biali się budzą i zaczynają wytykać Lucasowi, że zbyt mało było ich w jego życiowym projekcie. Problem w tym, że Lucas w ogóle nie zwrócił uwagi na ilościową zawartość rasową w swoich filmach. Kręcił film o kosmosie, o przedstawicielach obcych cywilizacji. Był zupełnie poza rasową ideologią, która – bazując na takiej krytyce – przypomina mi niestety zalążek ideologii eugenicznej. Od wymuszania wielorakości tylko krok do uznania, że najlepszymi jej przedstawicielami będą jednostki najbardziej wieloaspektowe. Równie dobrze przedstawiciel jakiejś niehumanoidalnej rasy mógłby zarzucić Lucasowi i generalnie ludzkiemu kinu, że zbyt mało jest w ziemskiej kinematografii niehumanoidalnych form biologicznych. Takie eksperymenty myślowe z odwracaniem sytuacji pozwalają obejrzeć problem z wielu stron. Wszystko jest kwestią perspektywy i oddalenia się od problemu. Uświadamiając: ani biali, ani czarni (używając już niemodnej i wątpliwej genetycznie typologii) nie zostali poniżeni przez Lucasa. Ani nikt inny, kto nie pasuje do gatunkowej większości, bo Gwiezdne wojny nie opowiadają historii z naszego świata. Bo Lucas kierował się wyłącznie swoją fantazją, w której byli obecni nie tylko kosmici, ale i Afroamerykanie, ludzie z achondroplazją, kobiety, ludzie z depresją, uzależnieni od alkoholu, narkotyków, geje, lesbijki i cała masa różnych ludzi, tyle że w niepoliczalny, niezaplanowany ideologicznie sposób. Nie było ich po prostu widać. Nie zostali okazani widowni jak dziwolągi. Rozumiem, że za monokulturowość i negatywne wzorce można krytykować niektóre wyjątkowo małomiasteczkowe i rażące kołtuństwem bajki Disneya albo filmy z lat 30. i 40., ale tak kolorową, wieloaspektową produkcję jak Gwiezdne wojny? Jak to stwierdził Stanisław Tym w Misiu: Janek, nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie bądźmy Peweksami. Wszystko jest ideologią, to jasne, lecz jej hermeneutyka wymyka się niekiedy zarówno prawej, jak i lewej stronie.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA