search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy SCIENCE FICTION, które można oglądać BEZ KOŃCA

Odys Korczyński

23 stycznia 2020

REKLAMA
Taką cechę mają jedynie produkcje, które są na tyle interesujące, że nigdy się nie znudzą. Tylko w ramach gatunku science fiction widownia zapewne jest radykalnie podzielona, które filmy można oglądać właściwie ciągle. Przy czym ich realizacyjna jakość ma tu drugorzędne znaczenie. Liczą się przede wszystkim wciągająca historia, kultowi aktorzy oraz coś, co jest bardzo subiektywne, ulotne i pod względem twórczym trudne do osiągnięcia w filmie w ogóle – klimat. We wszystkich omówionych niżej produkcjach udało się ich twórcom stworzyć niepowtarzalny świat, który poprzez niezliczone odniesienia do naszej kultury podczas każdego seansu wciąż pobudza wyobraźnię, a także, po nastym obejrzeniu, może służyć za przyjemne tło dla innych, bardziej zobowiązujących w danym momencie czynności.

Uwaga na spoilery!

Łowca androidów (1982), reż. Ridley Scott

„Nie zrobiłem nic, za co bożek biomechaniki nie mógłby cię wpuścić do nieba” – wyszeptał Roy Batty do swojego twórcy, Eldona Tyrella, nim brutalnie go zabił. Egzekucję na swoim „ojcu” również wykonał w symboliczny sposób – miażdżąc mu oczy, znaki wiedzy, świętego postrzegania rzeczywistości i wpływania na nią. Te i dziesiątki innych odniesień zawarł w swoim najlepszym filmie Ridley Scott. Widzowie ciągle odkrywają je na nowo, interpretują, snują karkołomne teorie. Jednym słowem  film żyje w świadomości. Jest częścią kultury masowej, więc nigdy się nie znudzi. Widzom znającym powieść Philipa K. Dicka Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? nie muszę przypominać, że Łowca androidów ma niewiele z nią wspólnego. Owszem, występuje niejaki łowca Deckard, Roy Batty (w książce Baty), Rachael, lecz ich wzajemne relacje nie są nawet podobne do historii ze scenariusza Hamptona Fanchera i Davida Webba. Byłby to poważny zarzut, gdyby Łowca androidów pretendował do bycia adaptacją. Na szczęście tak nie jest. Dlatego powstało dzieło kompletne i doskonale wyważone, z legendarnymi dla samych aktorów bohaterami, których podczas mozolnej pracy ze Scottem stworzyli na planie.

Player One (2018), reż. Steven Spielberg

Jak pisałem niecały rok temu, trzeba nieco zmrużyć oczy, żeby zaakceptować wizję Stevena Spielberga. Moje osobiste doświadczenie relacji z ludźmi ciągle pokazuje mi, że ludzie wraz z wiekiem tracą to, co najcenniejsze – dziecięce widzenie świata, pełne zdziwienia, naturalnego entuzjazmu i radości. Nazywają to DOROSŁOŚCIĄ i uważają, że jest lepsza niż dziecięctwo, czyli infantylny stan umysłu człowieka. Nic bardziej mylnego. Moja córka ciągle udowadnia mi, na jak wiele rzeczy nie zwracam uwagi, jak wiele emocji podporządkowuję wyuczonym zasadom postępowania, bo tak życzy sobie otaczająca mnie społeczność. Magia Player One polega na tym, że podczas seansu umiem przypomnieć sobie te wszystkie piękne rzeczy, które robiłem jako dziecko i nastolatek w latach 80. Powrót do tamtych wspomnień zawsze będzie przyjemny i subiektywnie wartościowy. Ci hejterzy, którzy piszą, że skoro daję filmowi Spielberga w swojej recenzji 9/10, to jestem szambem, są właśnie przykładem tych dorosłych starców, zjedzonych za życia przez bezrefleksyjną dojrzałość. Są dorosłymi trupami niezdolnymi do spojrzenia na rzeczywistość w sposób czysty i otwarty. Spielberg zadaje im kłam. Cofa widza o dziesiątki lat, żeby przypomniał sobie, jaki beztroski może być świat. Takich wrażeń nigdy dość, jeśli jeszcze do końca nie daliśmy się pożreć ustandaryzowanemu życiu oraz, co najważniejsze, mieliśmy styczność z tym rodzajem popkultury za dziecięctwa.

Interstellar (2014), reż. Christopher Nolan

Rzec by można, że Christopher Nolan nakręcił twarde science fiction dla tak zwanego ludu. Nic w tym zdrożnego, wręcz przeciwnie. Poczuwam się do bycia owym ludem i jako fan ołowianej fantastyki mam świadomość, że przenoszenie jej na ekran większego sensu nie ma. Niekończące się dywagacje o wieloświatach, superstrunach, transhumanizmie, dylatacjach czasu i teorii wszystkiego dobrze wyglądają na papierze. Obraz rządzi się innymi prawami i aby nie poczuć się w kinie jak na przedłużającym się w nieskończoność wykładzie Aleksandra Wolszczana gdzieś nad ranem, trzeba pewne kwestie uprościć. Czasem owo uproszczenie ociera się o banał. O jakości całej produkcji decyduje jednak znacznie więcej elementów współgrających ze sobą i tworzących atmosferę filmu. O jej brak Interstellar nie można posądzić. To taka Odyseja kosmiczna, tyle że nakręcona sprawniej, jaśniej, z uwzględnieniem gatunkowych zamiłowań współczesnych widzów oraz z niewątpliwym szacunkiem dla Kubricka. Najwięcej banału i amerykańskości musiał jednak wchłonąć główny bohater (Cooper – Matthew McConaughey), chociaż wartości wyznawanych przez niego można bronić. W końcu co złego w tym, że postać okazuje emocje, a nie jest tylko superherosem, a na dodatek astronomicznym nerdem? Droga Coopera poprzez kosmos wciąga, a przez to, że jest zaprezentowana przystępnie i o wiele mniej enigmatycznie, Interstellar ma szansę stać się filmem kultowym.

Pamięć absolutna (1990), reż. Paul Verhoeven

Fani twórczości Dicka powinni być zadowoleni. Paul Verhoeven nakręcił film ponadczasowy, z aktorami zasługującymi już na miano kultowych (Sharon Stone, Arnold Schwarzenegger). Co jednak najważniejsze, pozwolił wybrzmieć przesłaniu zawartemu w schorowanej głowie pisarza – tożsamość człowieka definiują czyny, a nie przeszłość, wspomnienia i całe skondensowane zło z młodych lat, stąd nie jest ważne, czy główny bohater był Quaidem, czy znów będzie Hauserem. Liczy się tylko, co TERAZ robi ze swoim życiem. Tej ucieczki od zniewolenia przez własne lęki Dick nigdy nie odnalazł. Choroba była silniejsza. Dla niego wyzwolenie z lęku oznaczało bycie Marsjaninem, bycie tym drugim, lepszym, wyimaginowanym, którego jednak nikt nie mógł uratować przed chorobliwym strachem wobec przeszłości. Verhoeven dał mu chociaż pośmiertnie tę szansę. Słońce w końcu wzeszło nad Marsem oraz całym nowym rodzajem ludzi z innej planety. Z każdym seansem Pamięci absolutnej przekonuję się, że główny bohater nie jest tym, za kogo się ma, i to zarówno przed, jak i po spotkaniu swojej nowej wersji siebie. Wskazówki do określenia, kim naprawdę może być, ukryte są w całym filmie. Można je odkrywać bez końca. Podobnie jest z wizualnym stylem obrazu oraz z muzyką.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA