Filmy SCIENCE FICTION, które zmuszą cię do MYŚLENIA
Gatunek science fiction jak mało który w kinematografii ma za zadanie pobudzać wyobraźnię. Z reguły opowiada o czymś, co w sensie racjonalnym i praktycznym jeszcze w rzeczywistości nie istnieje, ale skoro zostało już pomyślane, to z czasem w jakimś stopniu się spełnia, co zresztą możemy zaobserwować w dzisiejszych czasach, gdy oglądamy kilkudziesięcioletnie filmy fantastyczne. Pod tym względem produkcje science fiction dają sporo do myślenia. Aktywizują naszą przywykłą do faktów wyobraźnię w taki sposób jak kiedyś, gdy jeszcze byliśmy wieszającymi się na trzepakach szkrabami. Poza tym produkcje sci-fi stawiają wiele trudnych pytań, na które rodzaj ludzki powinien sobie wreszcie jasno odpowiedzieć, nim bezmyślnie rzuci się w szpony bezdusznej technokracji.
Zestawione poniżej tytuły próbują zachęcić nas do namysłu nad problemami bardzo podstawowymi dla naszej cywilizacji. Nim pójdziemy dalej, a zwłaszcza tak daleko jak w kilku wspomnianych przeze mnie produkcjach, uświadommy sobie, kim jesteśmy, jakie jest nasze miejsce w otoczeniu i jak powinniśmy je traktować. Poznajmy do końca naszą biologię bez przesłaniania jej ideologiami, a dopiero potem, gdy będziemy już na to gotowi, spróbujmy zająć miejsce Boga i stworzyć sami siebie z niczego. To naturalna konsekwencja rozwoju cywilizacji oraz etap postępu – autokreacja. Bo kino science fiction, opowiadając nam o obcych, robotach i innych wymiarach, tak naprawdę przygotowuje nas na ten dzień, kiedy na tyle będziemy dojrzali (a dopiero w drugiej kolejności zaawansowani technicznie), że uniesiemy ciężar takiej transhumanistycznej biotwórczości. Na razie droga przed człowiekiem jeszcze długa, co w pouczający sposób prezentują omówione niżej filmy. Pomyślmy, zanim je bezrefleksyjnie skrytykujemy, pisząc górnolotne komentarze, że „obrażają czyjąś inteligencję”.
Anihilacja (2018), reż. Alex Garland
Podobne wpisy
Pamiętam, że z rok temu napisałem, że jest to najlepszy film science fiction, jaki do tej pory pojawił się na platformie Netflix. Dzisiaj także podtrzymuję to zdanie. Z jednej strony dobrze to świadczy o Anihilacji, z drugiej niezbyt dobrze o Netflixie. Są jednak ważniejsze kwestie, wymagające przemyślenia, do czego film Garlanda niezmiernie ciekawie namawia. Po pierwsze: jak dobry potrafi być film fantastyczny, w którym główne postaci grają kobiety? Tak dobry, że kobiety postrzegane są jak męskie postaci. Wiem, jak to brzmi – dość mizoginicznie, ale sytuacja z nieobecnością kobiet albo „używaniem” ich jako narzędzi przez bohaterów SF doprowadzona została do tego, że osiągnięcie męskiego poziomu staje się teraz sukcesem. Problem tkwi zarówno w nazewnictwie, jak i w kulturze gloryfikującej męskość jako cnotę. Niemniej w przypadku Anihilacji kobiece postaci zostały tak skrojone i zagrane, że nie sposób zarzucić im owej kulturowej i jednocześnie słabszej oraz głupiej kobiecości. A jeszcze inaczej – męska część widowni z powodzeniem może się z nimi utożsamić, są takie „MĘSKIE”. Jest nad czym myśleć. Po drugie zaś Anihilacja ma bardzo enigmatyczne zakończenie. W porównaniu z resztą filmu jest ono najsłabszym elementem produkcji. Zachęca jednak do myślenia, a właściwie wymyślenia go na nowo, żeby cała reszta scenariusza obroniła świetnie skonstruowany suspens, charakterne postaci, zwroty akcji i wszechobecną tajemnicę.
E.T. (1982), reż. Steven Spielberg
Ta ludzka buńczuczność w postrzeganiu innych inteligentnych gatunków pochodzących z kosmosu zapewne bierze się w filmach stąd, że Homo sapiens uważają się za centrum wszechświata. Pod tym względem wciąż w naszej kulturze obowiązuje geocentryzm zasilany, wzmacniany i uzupełniany kapitalistycznym przeświadczeniem, że najwłaściwsze do pokazywania w kinie jest wszystko to, co się sprzeda i przyniesie zysk. E.T. nie różni się pod tym względem od całej masy filmów science fiction, które odniosły komercyjny sukces. Spielberg jednak jako doskonały rzemieślnik w dziedzinie reżyserii przekazał w filmie coś więcej niż sprzedajność. Tak, jest to możliwe do pogodzenia z chęcią zysku i pożądaniem sławy. E.T. namawia nas do ogólnej refleksji nad innością jako taką. Miarą tolerancji jest właśnie stosunek do innych gatunków, a wzniesienie się z obcym aż do tarczy Księżyca jest ukazaniem symbolicznego poziomu, do którego ludzkość wciąż nie jest w stanie doskoczyć przez swoje stereotypy i małostkowe wierzenia.
Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott
Mimo licznych wad Obcy: Przymierze okazał się bardziej spójnym sequelem Prometeusza niż on sam pierwszej części Obcego. Więcej doświadczyliśmy mrocznego klimatu znanego z typowo slasherowych horrorów. Częściej również pojawiał się sam Ksenomorf. Może niekiedy Scott zbyt moralizował oraz stosował nazbyt czytelne metafory oraz odniesienia do starożytnej mitologii (Uranos, Tytani itp.), niemniej było nad czym myśleć i co rozszyfrowywać. Z pierwszą częścią sagi łączy również Przymierze wykorzystanie konotacji erotyczno-religijnych. Scott powrócił do pobudzania widza niejako podprogowo, katalizowania jego lęków seksualnych wykarmionych na mieszczańskiej kulturze i religii. Można wysnuć taki wniosek na podstawie zachowania się zarówno Obcego, jak i jego stwórcy (tak wyszydzana scena, kiedy David i Walter grają na flecie).
David przebywa długą drogę do zrozumienia, że ma prawo mienić się bogiem, skoro potrafił zgładzić całą planetę, na której finalnie osiadł. Szczytem jego boskości jest moment, kiedy wykorzystuje ciało doktor Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) jako protokrólewski inkubator do stworzenia istoty o wiele doskonalszej niż Shaw. Robi to bez jej zgody w imię patriarchalnie rozumianego dążenia do ideologicznej kreacji coraz doskonalszych istot. Szerzej koncepcję postępowania Davida opisałem w zestawieniu 5 najlepszych ról Noomi Rapace, na końcu tekstu. David postępuje tak, ponieważ może. Leży to w zakresie jego naturalnej dynamiki działania, więc czy jest naprawdę złe? Z jakiej dominującej w obecnych czasach religii znamy ten sposób kreacji bogów? Do sposobu narodzenia jakiego obecnie czczonego boga Scott się odnosi?