ROZCZAROWUJĄCE WYSTĘPY świetnych aktorów

Robert De Niro, „Co ty wiesz o swoim dziadku” (2016), reż. Dan Mazer
Ciekawe, co powiedzą fani Taksówkarza, gdy zobaczą Roberta De Niro, kiedy się zawzięcie masturbuje przy pornosie lub wygłasza siarczyste uwagi na temat dymania. W założeniu film jest komedią, więc dialogi w stylu „pragnę dymać, aż mi pała odpadnie” powinny być traktowane z przymrużeniem oka. Wychodzą jednak z ust aktora mającego na koncie tytuły o wybitnie ciężkim znaczeniu fabularnym, więc odbiera się je jako jakieś głębokie niedopasowanie aktora do roli. Pozostaje niesmak, kiedy De Niro wraz z Zackiem Efronem coraz bardziej dają się nieść fabularnej „odysei dymania”.
Tom Hanks, „Dziennik sierżanta Fridaya” (1987), reż. Tom Mankiewicz
Wiele razy słyszałem, że Tom Hanks jest jednym z tych aktorów, którzy nigdy nie grają w złych filmach. Gdyby się jednak wgłębić w jego filmografię, można znaleźć role gorsze od innych. W końcu jeśli jest się młodym aktorem na tzw. dorobku, nie można wybrzydzać. W przypadku Dziennika sierżanta Fridaya Hanks najwidoczniej nie wybrzydzał. Przyjął angaż na postać Pepa, lecz albo on sam zapomniał, albo nie dano mu w scenariuszu szansy na stworzenie osobowości policjanta, którą by było widać na tle bardzo wyrazistego Dana Aykroyda. Hanks wydaje się rozproszony, napięty, mało zaangażowany oraz wyraźnie zdezorientowany w filmowej koncepcji, kim powinien na ekranie być – twardym policjantem czy detektywem ofermą. Na dodatek Aykroyd jest narratorem w filmie, co niesamowicie rozprasza uwagę widza, a w założeniu ma wprowadzać dowcipną atmosferę. Nic bardziej mylnego. Hanks i Aykroyd to jeden z najgorszych, niedopasowanych do siebie duetów policyjnych, jakie widziałem.
Ryan Gosling, „La La Land” (2016), reż. Damien Chazelle
Ryan Gosling powinien na drugi raz lepiej zastanowić się, na czym polega role w musicalu. Jeszcze raz powtarzam – MUSICALU. Gosling jest jednym z tych aktorów, których cechuje bardzo ograniczona mimika. Co ciekawe, posągowa twarz aktora wpasowała się w świat przedstawiony La La Landu. Nie mogę mieć pod tym względem żadnych zastrzeżeń. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy trzeba zacząć tańczyć, a co najważniejsze – śpiewać. Słaby, płaski głos i śpiewanie mniej więcej ćwierć tonu poniżej lub powyżej właściwych dźwięków dyskwalifikują Ryana Goslinga. Musical jest wymagającym gatunkiem. Te Oscary zostały przyznane mocno na wyrost, Amerykanie bowiem nie mieli odwagi przyznać, że nie potrafią zrobić dobrego musicalu dla ludzi słyszących alikwoty w muzyce.
Michael Fassbender, „Assassin’s Creed” (2016), reż. Justin Kurzel
Ten filmopodobny produkt zapewne zrobili ludzie, którzy nigdy nie splamili swojego honoru serią gier komputerowych Assassin’s. Przypomnę tylko, że w grach zaledwie na ułamek czasu w całym gameplayu gracz wchodzi do laboratorium w teraźniejszości. Cała fabuła dzieje się w odległych czasach. A co zrobił film? Odwrócił ten stan rzeczy. Cała fabuła dzieje się w teraźniejszości, a tylko na chwilę przenosi się do XV wieku. Sam Fassbender jest wyraźnie zagubiony, czy ma grać mordercę Calluma, czy jego alter ego. Jest na przemian patetyczny i groteskowy, na pewno jednak nie ma w nim równowagi. Zapewne wszystko to wina scenariusza i reżysera, który postanowił nieudolnie z Assassin’s Creed zrobić współczesny traktat filozoficzny, ograbiając w ten sposób świat przedstawiony z metafizyki, którą dawało mu odniesienie do starożytności i wieków średnich.
Eddie Redmayne, „Jupiter: Intronizacja” (2015), reż. siostry Wachowskie
Miałem do wyboru rolę Balema Abrasaxa u sióstr Wachowskich i rolę Newta Scamandera w Fantastycznych zwierzętach. Zwyciężyła jednak wątpliwej jakości wystylizowana i przeteatralizowana rola u Wachowskich. Scamander, mimo że dosłownie pokręcony i spastyczny, aż ciarki człowieka przechodzą, nie miał w sobie charakterystycznej dla Abrasaxa wyniosłości, która straszna nie była, bardziej zaś śmieszna. Eddie Redmayne jest niewątpliwie świetnym aktorem, tylko mam wrażenie, że o bardzo wąskim zakresie aktorskich umiejętności do wykorzystania.
Bonus: Jude Law, „Król Artur: Legenda miecza” (2017), reż. Guy Ritchie
Jude Law od lat jest moim ulubionym aktorem. Nie zawsze gra w dobrych filmach, lecz często swoją obecnością ratuje te średniaki przed totalną porażką. Tak było ostatnio w Fantastycznych zwierzętach: Tajemnice Dumbledore’a, gdzie wraz z Madsem Mikkelsenem obronili miałką fabułę produkcji. W kolejnej wersji przygód Króla Artura się nie udało. Ze złego scenariusza jednak nawet najgenialniejszy aktor nie zrobi czegoś wyjątkowego, co zapisze się jako kolejny interesujący film na temat legend arturiańskich. Nie wystarczy kilka ponurych min, przebranie się w zbroję i pobłogosławienie mieczem poddanych. Zawód ogromny miałkością fabularną całości.