LA LA LAND. Cały ten zgiełk
W jednej z najlepszych scen La La Landu Sebastian (Ryan Gosling), muzyk jazzowy marzący o otwarciu własnego lokalu, zabiera aspirującą aktorkę Mię (Emma Stone) do klubu. Dziewczyna nie lubi jazzu, bo kojarzy jej się z muzyką graną w windzie i na imprezach, która sprawdza się co najwyżej jako tło do niezobowiązującej rozmowy. Poirytowany Sebastian kłóci się, że jazz wcale nie jest relaksujący, tylko ekscytujący; w końcu każe Mii spojrzeć na grających muzyków. „Każdy z nich próbuje porwać ten utwór!” – tłumaczy.
La La Land na pierwszy rzut oka też wygląda tak, jakby każdy członek ekipy próbował zagarnąć ten film tylko dla siebie i nie chciał oddać ani kawałka pozostałym. I nie chodzi tu nawet o Goslinga i Stone, którzy – siłą rzeczy – cały czas znajdują się na pierwszym planie, zbierając większość zainteresowania widowni. Operator Linus Sandgren, korzystający z analogowej kamery Panavision, stara się, by ujęcia były możliwie najdłuższe i najbardziej imponujące, by w jak najdokładniejszy sposób oddawały ducha poszczególnych segmentów filmu, a montażysta Tom Cross nadaje cięciom odpowiedni, odczuwalnie zmieniający się wraz z atmosferą rytm; scenograf David Wasco a to imituje typowe kalifornijskie wnętrza, a to stawia na pomysłowość i oryginalność; odpowiadający za ścieżkę dźwiękową Justin Hurwitz komponuje natomiast tak nieprzyzwoitą liczbę wpadających w ucho utworów, że kiedy wyjdziecie z kina i będziecie nucić pod nosem – a będziecie, zapewniam was – trudno będzie wam się zdecydować, od którego kawałka zacząć: od delikatnego, subtelnego City of Stars? Żywiołowego Another Day of Sun? A może jednak od Someone in the Crowd?
Ta jazzowa walka o uwagę widza jest jednak zaplanowana i rozgrywa się pod batutą Damiena Chazelle’a, reżysera perfekcjonisty, który – niczym szukający szczęścia w Hollywood bohaterowie – nie przepuszcza żadnej okazji, żeby zaprezentować swój talent. Jego strategię reżyserską zapowiada już pierwsza scena La La Landu. Otwierający film musicalowy numer rozegrany zostaje w jednym, sześciominutowym ujęciu pozbawionym ukrytych cięć. Setka tancerzy wykonuje utwór wprowadzający widza mimochodem do przedstawianej historii, podczas gdy Chazelle filmuje całość imponującym mastershotem. To preludium do filmu i reżyserskie tour de force w jednym – La La Land na dobre się jeszcze nie zaczął, a nasze szczęki już lądują na podłodze. Potem ma być tylko lepiej.
I jest. Segmenty, z których składa się La La Land, oddają poszczególne stadia rozwoju karier i związku bohaterów. Każdy z tych epizodów ma własną gramatykę i własny styl, a członkowie filmowego zespołu doskonale dopasowują się do zmian klimatu. Gdy bohaterowie znajdują się w melancholijnym nastroju, ujęcia są długie, kadry rozmiękczone, a muzyka spokojna i skupiona; kiedy szukają szczęścia na bankietach w Los Angeles, scenografia zmienia się jak w kalejdoskopie, a utwory oddają imprezowy klimat; jeśli są zakochani, kamera przybliża się do ich twarzy, a muzyka staje się cieplejsza; wreszcie – gdy się kłócą, cięcia są szybsze, kadry bardziej chaotyczne, a ścieżka dźwiękowa zaczyna nabierać nieco groźnego tempa. Powracająca w trakcie filmu piosenka, City of Stars, modyfikowana przez Hurwitza na potrzeby kolejnych etapów fabuły, odbija zresztą te zmiany perfekcyjnie.
Dlatego właśnie La La Land jest tak imponujący i tak skuteczny w wyciskaniu z widzów konkretnych emocji – Chazelle wraz z ekipą wykorzystują pełne spektrum możliwości, jakie daje kino, by osiągać zaplanowany efekt. Wielokrotnie zapewne usłyszycie, że zdjęcia są w La La Landzie śliczne, muzyka cudowna, a bohaterowie tacy piękni, ale nie w tym rzecz. Film Chazelle’a zachwyca i emocjonuje, bo wszystkie jego elementy współgrają ze sobą jak najlepsza orkiestra. I dzięki temu można się w nim zakochać po uszy.
A zakochać się warto, bo to jednocześnie film niegłupi i uczciwy wobec widza. Jeśli w poprzednim filmie Chazella’a, Whiplashu, osiągnięcie celów zawodowych było jedynym pragnieniem bohatera skupionego na rozwoju swoich umiejętności, to La La Land jest o wiele bardziej stonowany. Owszem, to list miłosny do marzycieli, ale list niepozbawiony dwuznaczności i goryczy. Chazelle nie próbuje przekonywać widza, że zrealizowanie zawodowych marzeń zastąpi międzyludzkie relacje, ani – na odwrót – że spełniona miłość zagłuszy ciągoty ambicji. Choć niektóre sceny wyglądają, jakby zostały wyrwane z bajki o wspaniałym Hollywood, do La La Landu często wkracza też prawdziwe życie.
Dzięki temu – ale też dzięki niezwykłemu talentowi Chazelle’a do kierowania orkiestrą złożoną z członków filmowej ekipy – nie można potraktować La La Landu jako błahego hołdu dla dawnych filmów albo odrobionego na piątkę ćwiczenia stylistycznego z klasycznego Hollywood. Amerykańscy krytycy lubią powtarzać w recenzjach La La Landu, że „takich filmów się już nie robi”, ale prawda jest taka, że nigdy się ich nie robiło. W jednej ze scen dawny kumpel Sebastiana strofuje go za jazzowy puryzm: „Jak masz zamiar robić rewolucję, skoro sam jesteś tradycjonalistą?” – pyta. Idea modyfikowania klasycznych wzorców i dostosowywania ich do potrzeb współczesnego widza przyświeca też Chazelle’owi. Ostatecznie młody reżyser robi dla musicalu to, co Sergio Leone zrobił w latach sześćdziesiątych dla westernu, a Quentin Tarantino w latach dziewięćdziesiątych dla pulpowego kryminału – poleruje na błysk te jego elementy, które świadczą o wspaniałości gatunku, wymienia te, które się zestarzały. To o wiele dojrzalsze niż bicie pokłonów.
korekta: Kornelia Farynowska