Postaci, które są ŚWIETNE, ale OKROPNIE zagrane przez aktorów
Często tak bywa, nawet w słabszych scenariuszach, że postaci z potencjałem są grane słabiej, przez co cierpi jakość całej produkcji. Gorzej jednak, jeśli taka sytuacja zdarza się w filmach znanych, powszechnie lubianych i dobrych. A wystarczyłoby czasem więcej ćwiczeń, tzw. dubli. Ridley Scott robił ich setki, żeby doprowadzić scenę do perfekcji, chociaż to stan idealny, który nie zawsze jest możliwy do osiągnięcia w toku produkcji. Nawet najbardziej znani reżyserzy nie są w stanie powstrzymać ani do końca opanować tego procesu niewykorzystania postaci przez aktorów. Jego efekty dostrzegalne są nieraz dopiero na etapie odbioru filmów przez widzów, czasem przez krytyków, lecz zwykle nie od razu. Po kilku latach, gdy pierwsze emocje opadają, można skupić się na analizach. 5 to już dobry okres. Poniżej 10 przykładów postaci z potencjałem zmarnowanym przez aktorów, którzy przecenili swoje możliwości, a może głównie sławę? Zwieść się artystyczną pewnością siebie jest łatwo, zwłaszcza na początku kariery.
Keanu Reeves jako Jonathan Harker, „Dracula”, 1992, reż. Francis Ford Coppola
Uśmiecham się teraz pod nosem, kiedy to piszę – Jonathan Harker miał być w założeniu postacią gotycką, a został tylko młodzikiem. Jest to niewątpliwie najsłabszy element dobrego filmu Coppoli. Harker może i prócz nieco gotyckiej osobowości jest jednocześnie niedoświadczonym życiowo prawnikiem, który odbywa podróż swojego życia do zamku Drakuli, lecz jego nieopierzenie Keanu Reeves wprowadził w nieoglądalne granice kina klasy B. Tę różnicę widać zwłaszcza na tle Oldmana.
Jesse Eisenberg jako Lex Luthor, „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, 2016, reż. Zack Snyder
Batman v Superman jest jedną z bardziej udanych produkcji Zacka Snydera. Występują w niej mięsiste postaci, chociaż przyznaję, że Batman bywa formalnie nieco ociężały. Zawodzi natomiast antagonista w postaci Luthora. Jest uczniakiem. Nie ma charyzmy Gene’a Hackmana oraz Kevina Spaceya. Nie ma nawet ich głosu, a je się pamięta, zwłaszcza barwę Spaceya. Zgarbiony, wsobny, sztucznie hiperaktywny, by zaraz schować się do aspołecznej dziury, łypiący naokoło wzrokiem, mamroczący coś szybko – nie tak powinien wyglądać antagonista, który potrafi się przeciwstawić Supermanowi.
Tye Sheridan jako Wade Owen Watts, „Player One”, 2018, reż. Steven Spielberg
Problem z rolą Wade’a Owena polega na jej przystępności czy też przyjacielskości dla widza oraz permanentnie prezentowaną wirtualną osobowością bohatera, którą jest Parsival. Jest między nimi kolosalna różnica. W Wattsie, a właściwie w Sheridanie nie ma zbyt wiele zaangażowania. Jest zamknięcie się, skrytość, a żeby je pokonać, trzeba by wyjść z rzeczywistości wirtualnej do realnej, a na to nie ma w Playerze One czasu. Tak jest niestety film skonstruowany, że Parsival dominuje, lecz jednocześnie przyćmiewa Wade’a, na dodatek nie jest realny. Role rzeczywistego bohatera jednak jest ciekawa, lecz Tye Sheridan nie do końca okazał się wystarczająco mocny pod względem charyzmy, żeby ją unieść. Nazwałbym go raczej człowiekiem z maską braku emocji na twarzy, podczas gdy Parsival od nich aż kipi.
George Clooney jako Batman, „Batman i Robin”, 1997, reż. Joel Schumacher
Mam nadzieję, że większość z was nie ma wątpliwości, że Batman to znakomita postać, którą kino wielokrotnie doceniło. Warunek tego zestawienia jest więc spełniony. Problem nawet nie leży w tej specyficznej stylistyce Joela Schumachera, bo ona również jest ciekawa. Problem leży w Georgu Clooneyu. On się po prostu nie zaangażował, bynajmniej nie przez sutki na kostiumie. Z początku sądził, że rola Bruce’a Wayne’a może być nowym otwarciem w jego karierze, ale szybko się przekonał, że popełnił błąd. Podobno nie pozwalał nawet swojej żonie oglądać siebie w tej roli. A teraz uważa, że nie ma na tym świecie tyle dragów, żeby zmusiły go do ponownego wcielenia się w Batmana.
Andie MacDowell jako Rita, „Dzień Świstaka”, 1993, reż. Harold Ramis
Kiedy Phil próbuje zaciągnąć Nancy do łóżka i uskutecznia z nią grę wstępną, w narastającym podnieceniu nazywa ją imieniem Rita. W sumie trochę nie wiedzieć czemu, bo Rity wcale nie zdążył jeszcze poznać. Powinna być dla niego prawie anonimową królową lodu, bo w istocie Andie MacDowell jest bardzo sztywna w okazywaniu emocji. To Bill Murray skacze dookoła niej jak szalony, a Rita próbuje specjalizować się z bycia posępną. Z czasem jednak scenariusz odkrywa dokładnie, kim jest, lecz wraz ze wzrostem wiedzy o niej Phila aktorsko Andie wcale się nie zmienia. Widziałbym w tej roli bardziej mimiczną Susan Sarandon albo Meg Ryan, która oddałaby ekranowe przepoczwarzenie się Rity w kogoś, kto uwiódł Phila tak bardzo swoim jestestwem, że ten wyrwał się z wieloletniej pętli czasowej.
Dane DeHaan jako Valerian, „Valerian i miasto tysiąca planet”, 2017, reż. Luc Besson
Byli jak ogień i lód, Laureline i Valerian. On udawał opanowanego, przemyślanego, racjonalnego, niemalże ojca nudnej rodziny. Ona krążyła wokół niego jak niezbadana, dzika planeta, a on nie miał odpowiedniej siły charakteru, żeby ją skolonizować. Może to porównanie z kolonizacją jest nieco przesadzone, ale dla mnie ta para tak wygląda, a przecież film jest tak barwny, Cara Delevingne zaś tak piękna i zdolna. Mam nadzieję, że tę różnicę widać, a postać Valeriana mogłaby być nowym intergalaktycznym Indianą Jonesem, tak przynajmniej widzę go w świecie komiksu.
Rami Malek jako Freddie Mercury, „Bohemian Rhapsody”, 2018, reż. Bryan Singer
Kreację Ramiego zwykłem porównywać do roli Tarona Egertona, który wcielił się w Eltona Johna. Ileż tu było światłocienia, przygód, wyrażania siebie w muzyce, która nie zdominowała fabuły. Postać Freddiego z pewnością jest życiowo równie ciekawa, lecz została brutalnie okrojona. Malek faktycznie znakomicie postawił na wygląd, lecz uciekło mu wszystko inne. I to nie jest w zasadzie jego wina, tylko scenariusza. Czekam więc na godną biografię Freddiego, która nie skończy się jak urwany film, a muzyka nie będzie w nim wypełniaczem, żeby szybciej zaliczyć te standardowe dwie godziny kina aspirującego do hitu.
Gal Gadot jako Wonder Woman, „Wonder Woman”, 2017, reż. Patty Jenkins
Problem z Wonder Woman już kiedyś opisywałem na tle Kapitan Marvel. Jest on kilkupoziomowy. Z jednej strony chodzi o bardzo wymuszoną grę aktorską Gal Gadot, a z drugiej na sposób przedstawienia postaci superbohaterki, która z jednej strony jest bardzo dojrzała w swoich zachowaniach typowo herosowych, ale trywialna i naiwna w ludzkich. Na dodatek jej wizja świata zaprezentowana tak naocznie w filmie, aż boli. Wciąż jednak ma u mnie kredyt zaufania, a Gal Gadot go zmarnowała w 2017 roku. Z kolei w Lidze Sprawiedliwości przyłożyła się do emocji, które znów położyła, a raczej cofnęła do epoki przedszkolnej w Wonder Woman 1984.
Eddie Redmayne jako Newt Scamander, „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, 2016, reż. David Yates
Eddie Redmayne niewątpliwie jest zdolny pantomimicznie i mimicznie do odgrywania ról postaci bardzo odseparowanych od „normalnego” życia, a przez to odrzuconych oraz odbieranych przez widzów z wielką dozą litości. Świat aktorski jednak nie polega na powodowaniu u publiczności tylko takich emocji. Problem w tym, że Redmayne czasem się w jakiejś roli zablokuje i gra na czymś w rodzaju autopilota. I dlatego jest bardzo irytujące, kiedy chcę cieszyć się nim w roli czarodzieja z uniwersum Harry’ego Pottera, a w rzeczywistości widzę Stephena Hawkinga, a dokładnie te same zabiegi aktorskie. Postać Newta, niewątpliwie ciekawa, nie powoduje zatem powstania czegoś w rodzaju zaufania, że mag jest kimś więcej niż tylko przypadkowym bohaterem, który jest tak słaby, że na każdym kroku trzeba mu pomagać trzymać różdżkę.
Karolina Rosińska jako Noemi, „Poranek kojota”, 2001, reż. Olaf Lubaszenko
Kończę to zestawienie naszym polskim, sztandarowym przykładem aktorskiej tragedii, którą na szczęście ocalił scenariusz, inni aktorzy i reżyseria Olafa Lubaszenki. A przecież Noemi mogła być tak wielobarwną postacią – córka ojca-gangstera, która się mu sprzeciwia, zbuntowana gwiazda muzyki pop, zdolna dla miłości zaryzykować własne życie, a przy tym wpisująca się w ten charakterystyczny rodzaj dowcipu, wykreowanego w scenariuszu. Nic z tego nie wyszło. Karolina Rosińska dała nam kogoś w rodzaju Jęczącej Marty z Harry’ego Pottera.