Z wielką rezerwą podszedłem do tej produkcji ze względu na złe wspomnienia z seansu Bohemian Rhapsody. Nie sądziłem i nie spodziewałem się, że można postać Freddiego przedstawić tak szkicowo, powierzchownie i wręcz naiwnie. Dla mnie film Singera to mająca wielkie ambicje i radykalnie przeceniona filmowa klapa na miarę La La Land. Na tej fali można było zrobić z Eltona Johna podobnież drewnianego bohatera, a tu jednak niespodzianka. Po pierwsze już wcześniej Dexter Fletcher udowodnił, że potrafi odpowiednio zbalansować rozrzewniającą powagę i frywolność u swoich postaci. Po drugie Eltona zagrał Egerton, czyli młody, pełen energii człowiek, który nie miał problemu z wcieleniem się w równie młodego i szalonego pianistę i rockmana na dorobku. Elton John w tym wydaniu nie jest płaską gwiazdą, która nagle po zdobyciu sławy zaczyna się standardowo rozpadać w morzu używek. Egerton potrafił ukazać, co się dzieje w głowie bohatera. Jaka zachodzi sprzeczność między jego wizją świata, a rzeczywistością, która wymaga od niego, żeby grał, robił kolejne płyty, zarabiał i stopniowo zapominał o sobie. W tym sensie Elton John jest produktem, który nagle samodzielnie wychodzi ze swojego dotychczasowego opakowania, bo styl tego pudełka niszczy. Kosztuje go to chwilowy upadek, jednak w dłuższej perspektywie otoczenie musi się dostosować. To alkoholowe dno, niewyobrażalny sukces, upadek i w końcu oczyszczenie Taron Egerton pokazuje, wywołując niejednokrotnie wzruszenie u widzów, bo w rzeczy samej staje się Eltonem. Do tego gra w historii, która ma dobrze zaprojektowany początek, rozwinięcie i koniec, a nie jest tylko zlepkiem odegranych hitów Queen jak Bohemian Rhapsody.
Trudno sobie wyobrazić bardziej sugestywną postać niż Eddie Orzeł do opowiedzenia historii w stylu „od zera do bohatera”. W jego przypadku jednak rzeczywistość okazała się niewzruszona. Zrealizował swoje marzenie, ale połowicznie. Dopiero gdzieś w trakcie jego realizacji, kiedy faktycznie udało mu się zastać skoczkiem, musiał zaakceptować, że wielki nigdy nie będzie, a naprawdę sukcesem w jego przypadku jest w ogóle to, że kilka razy udało mu się wziąć udział w zawodach Pucharu Świata i przede wszystkim w Igrzyskach Olimpijskich w Calgary. Eddie miał nietuzinkową determinację. Przedstawić ją na ekranie tak, by widz nie poczuł się zażenowany, to przedsięwzięcie wymagające zrozumienia przez aktora go grającego, jak to jest być na marginesie, nawet w swoich marzeniach, ale nie poddać się marazmowi i brakowi wiary. U Tarona Egertona młodzieńcze szaleństwo czy też uskrzydlenie po dosyć niedawnym (2011) aktorskim debiucie wciąż przypomina nieokiełznany jeszcze ogień. Stąd pewnie wcielenie się w niedostosowanego społecznie, nieatrakcyjnego fizycznie sportowego romantyka w okularach jak denka od butelek przyszło mu z łatwością. To jedna z najlepszych kreacji Egertona, ponieważ zadziwia jego aktorska pogoda ducha w opowiedzeniu obiektywnie smutnej historii człowieka, którego marzenia zostały zanegowane i wyśmiane przez prawie cały świat. I ten świat miał rację. Eddie dobrym skoczkiem nie był.