Nie można o nich zapomnieć. NAJWAŻNIEJSZE momenty i filmy w historii science fiction
Może się wydawać, że kluczowe momenty w historii gatunku science fiction to filmy, po których rzeczywistość kina nie była już taka sama. Filmy jednak zawsze z czegoś czerpią, coś je umożliwia, są na coś odpowiedzią itp. Powinniśmy być świadomi, że filmy nie funkcjonują w cywilizacyjnej pustce, a w takiej pustce nie mogłoby funkcjonować zwłaszcza science fiction. Jest to gatunek wybitnie związany z ludzką cywilizacją, będący nośnikiem zapisującym dzieje jej rozwoju, jego interpretacją w przyszłości, zawierającą refleksję, gdzie nas zaprowadzi technologia. Science fiction więc to nie kosmos i nie komputery, lecz snucie opowieści o człowieku wobec tych rzeczy i przestrzeni. Można więc w skrócie podzielić historię tego gatunku filmów na konkretne tytuły, lecz nie można zapomnieć o kilku wydarzeniach, które stanowiły kamienie milowe dla tego, czym SF jest dzisiaj i jak się zmieni w przyszłości.
Elektryfikacja
A z nią wszelka inna technologia, która dzisiaj jest stosowana w tworzeniu kina SF. Zapominamy o niej, o zwykłym prądzie w gniazdkach, że jest wynalazkiem, który umożliwił wszystkie inne, a właściwie umożliwił rozwój współczesnej skomputeryzowanej cywilizacji. Bez prądu nie byłoby tranzystora ani nowoczesnej medycyny. Bez prądu nie mielibyśmy CGI, a wcześniej kamer oraz fotografii. Zawdzięczamy ją Thomasowi Edisonowi, którego przedsiębiorstwo The Edison Illuminating Company, a potem General Electric zbudowało pierwszą elektrownię i opracowało system miejskiego oświetlenia. Światło dla filmu jest kluczowym wynalazkiem, a dla SF, które bazuje dużo bardziej na estetyce niż np. film obyczajowy, jest nieodzowne. Nie zapominajmy więc o elektryczności i elektryfikacji, bo bez nich nauka oraz jej rozrywkowa interpretacja w postaci kina science fiction nie byłyby możliwe. Prawda, że to nieoczekiwane, że kamieniem milowym dla SF jest powszechna elektryfikacja? Bo inną sprawą jest kręcenie filmów, a jeszcze inną ich ogólnoświatowa dostępność.
„Podróż na Księżyc” (1902), reż. Georges Méliès
Bez elektryfikacji nie byłoby żadnej podróży na Księżyc. Tej z 1969 roku ani tej z 1902 roku. Wiem, że to niby oczywiste, ale w historii kina nie doceniamy roli prądu, więc tylko przypominam o tym genialnym wynalazku, który umożliwił właściwie całą współczesną medialną cywilizację. Co zaś do filmu Georgesa Mélièsa: jest to pierwszy, pełnometrażowy film science fiction. Méliès był w nim reżyserem, producentem i aktorem. W filmie zastosował liczne nowatorskie efekty specjalne, takie jak manipulacje czasem (stop-klatka), malowanie na filmie czy zmiany scenografii podczas trwania jednego ujęcia. Wszystko to było nowością, otwarciem drogi do kreowania fantastycznych światów w kinie. Méliès, początkowo iluzjonista, wnosił do filmu estetykę teatru i baletu, co sprawiło, że jego filmy były pełne kolorów, kostiumów i teatralnych elementów. To wyróżniało go spośród innych twórców tamtej epoki. Do dzisiaj zaś przetrwało w postaci gatunkowej syntezy SF z komedią, dramatem, farsą, co współcześnie daje temu gatunkowi nowe życie w komercyjnym świecie filmu.
„Metropolis” (1927), reż. Fritz Lang
Jeśli mowa o najważniejszych momentach w kinie science fiction, nie można również pominąć Metropolis, filmu, który do dzisiaj elektryzuje widzów przede wszystkim swoją niesamowitą estetyką. Z każdym seansem zapominam, że jest to produkcja niema. Langowska wyobraźnia pobudza moją, żeby sama dopowiadała wszystko to, co konieczne do zrozumienia chociaż w części fantastycznej rzeczywistości Metropolis. Z drugiej strony ów zachwyt jest podszyty lękiem, gdyż zauważam, jak bardzo Lang był racjonalnym futurystą. Ile widział pod koniec lat 20. tendencji, które w świecie społecznym widać i dzisiaj. To tak jakby ta sinusoida totalitaryzmu znów się wznosiła, ale dużo wolniej, dyskretniej, rzec by można sprytniej, żeby trwać dłużej i pochłonąć o wiele więcej ofiar. Kiedyś był komunizm z ludzką twarzą, teraz taki próbuje być autorytaryzm. Kultowość Metropolis, niewątpliwie istniejąca dla filmoznawców ze względu na doskonale zrealizowane kwestie formalne, dla mnie jest symbolizmem teoriopoznawczym, pouczającą metaforyką i dowodem na istnienie koła wiecznych powrotów. Trwóżmy się więc, bo nadchodzi Robot Futura 2.0. Kluczowość Metropolis dla gatunku science fiction jest oczywista, lecz ta produkcja jest kluczowa dla całej historii kina, a nawet dla ogólnej socjalizacji kulturalnej każdego człowieka, który nie chce się poddać tym wszystkim czynnikom zewnętrznym, chcącym zabrać mu tożsamość, a więc i wolność. Tymi czynnikami jest współcześnie również postęp techniczny.
„Wehikuł czasu” (1960), reż. George Pal
Książka jakże krótka, za krótka, jeśli się jest przyzwyczajonym do dzisiejszego formatu literatury science fiction. Wtedy jednak, w XIX wieku, się tak nie pisało, głównie ze względu na narzędzia pisarskie oraz możliwości drukarskie, a może i na styl oraz percepcję odbiorców. W tych czasach, kiedy był po raz pierwszy wydawany Wehikuł czasu H.G. Wellsa, literatura science fiction właściwie nie istniała, a elektryfikacja świata dopiero się zaczynała. Wciąż jednak tematyka poruszana w powieści jest dla nas fantastyczna, a z punktu widzenia fizyki – niezmiennie naukowa. Wehikuł czasu stał się więc klasyką, a film na jego podstawie, właśnie ten George’a Pala, jest kamieniem milowym dla kina SF, gdyż nigdy do tej pory nie miało ono takiego przykładu historii o podróżach w czasie. Mało tego w produkcji zastosowano technikę green screena (znanego od lat 40.), i zrobiono to dobrze, co uwiarygodniło podróż odbywaną w czasie przez głównego bohatera. Film jest dzisiaj klasyką SF w kinie. Udowadnia w ponadczasowy sposób, że można łączyć fantastykę naukową z ciekawą refleksją na temat ewolucji społeczeństwa i wcale to połączenie nie musi być nudne. Do takiego SF kino wróciło dopiero po wielu latach zachłystywania się komputerowymi efektami specjalnymi.
„2001: Odyseja kosmiczna” (1968), reż. Stanley Kubrick
To, że cenię Kubricka niepomiernie, nie oznacza, że dam się nabrać na jego kapryśne i przeintelektualizowane wywody w Odysei kosmicznej. Od dziesiątków już lat ludzie głowią się, co Kubrick chciał powiedzieć swoim największym dziełem science fiction. Dziełem, które na zawsze pozostanie wśród bóstw science fiction, głównie ze względu na swoją tajemniczość. Najprostszą jednak odpowiedzią na tę enigmatyczność wydaje się liniowa koncepcja uproszczonych historycznie dziejów człowieka – a więc poprowadzenie od gatunkowych narodzin i cywilizacyjnej pustki, poprzez rozwój techniczny, aż do jego kresu, który równa się śmierci, lecz w perspektywie kosmicznej oznacza rozpoczęcie wszystkiego od początku. To znana teoria w starożytnej myśli nazywana kołem wiecznych powrotów. Kubrick przedstawił ją w niesamowicie skomplikowany, przeformalizowany i wręcz rozwleczony rytmicznie sposób, i przez to całe rzesze widzów na całym świecie wciąż głowią się, jaką tajemnicę reżyser zawarł w Odysei kosmicznej. Nie ma tu żadnej tajemnicy. Tajemnicze jest co najwyżej zachowanie Hala 9000 i jego możliwości refleksyjnego myślenia. Lektura książki Artura C. Clarke’a pomaga w odkryciu, że prócz skomplikowanego formalizmu, niewiele jest tajemnic w dziele Kubricka. Niemniej łatka skomplikowanego, wielopoziomowego i artystycznie wysmakowanego filmu przywarła do Odysei zapewne już na wieki. To bez wątpienia ciekawe kino science fiction stało się więc nieco zbyt napompowane teoriami, przez co dzisiaj trochę już na zasadzie kopiowania słów innych nawykliśmy do nazywania go arcydziełem bez analitycznej refleksji, co to miano naprawdę w tym kontekście oznacza.
„Gwiezdne wojny: Część IV – nowa nadzieja” (1977), reż. George Lucas
Gwiezdne wojny wciąż wyglądają dobrze, chociaż już nie rewelacyjnie. Czas dla nich jednak mija, ale z biegiem lat stają się bardziej science fiction niż fantasy. Wynika to naturalnie z postępu techniki, ale jeszcze nie takiego, żeby to, co fantastyczne, stało się codzienne. Saga George’a Lucasa, niezależnie jednak jak ją gatunkowo zaklasyfikujemy, stała się dla SF kluczowa zarówno estetycznie, jak i treściowo. Dała innym twórcom narzędzia w zakresie efektów specjalnych do tworzenia futurystycznych światów. Dała im również wyobrażenie i schemat tworzenia wielkich uniwersów fantastyczno-naukowych. Bez Gwiezdnych wojen nie byłoby dzisiaj kina superbohaterskiego, więc ani MCU, ani DCEU. A teraz zapewne twardzi fani science fiction zaczerpnęli powietrza.
CGI
Kilka razy już o tym pisałem, ale CGI to skrót od Computer-generated Imagery. Kino science fiction obecnie korzysta z tej technologii bardzo obszernie. Wystarczy zapoznać się ze zdjęciami zza kulis, jak wyglądają plany zdjęciowe przed komputerową postprodukcją, a jak te, które oglądamy w ukończonych tytułach. Niekiedy zmian jest tyle, że gdzieś ta magia efektu znika – żadnych dekoracji, tylko zielone tła i postaci ludzi w obcisłych kombinezonach usianych punktami kontrolnymi. Może lepiej czasem nie oglądać takich zdjęć, bo zmieniają one odbiór dzieł filmowych. Warto jednak wiedzieć, że CGI to nie wynalazek ostatnich 20 lat, ale jest stosowane w kinie co najmniej od 50. Kluczowy był tu tytuł Świat Dzikiego Zachodu, a rycerz z Piramidy strachu wciąż wygląda świetnie, chociaż minęło prawie 40 lat.
„Łowca androidów” (1982), reż. Ridley Scott
Zostawmy na chwilę kultową w gatunku estetykę Łowcy androidów. Zastanówmy się nad rewolucyjnością treści, stawiającą tę produkcję na równi z książką, co się zdarza w ogóle w historii kina sporadycznie. Ridley Scott nakręcił ponadczasowy film o ŻYCIU. Każda z istot żywych zostawia coś po sobie, jakąś część zasady istnienia (DNA), która będzie żyła po jej śmierci w postaci kogoś żywego i odrębnego. To nie żaden dar ani kaprys, lecz prawo bezdusznie dla naszych zasad społecznych egzekwowane przez naturę. Nieczułość kreacji Tyrella pozbawiła Roya szansy na zostawienie kogoś takiego po sobie, ale jednocześnie pozwoliła odczuwać tego niekontrolowane i niewychowane przez czas pragnienie. Stał się jego niewolnikiem. Był nim i w ramieniu Oriona, gdzie widział atakujące statki w ogniu, i pośród świetlnych refleksów w pobliżu zakrzywiających czas Wrót Tannhäusera. Wzbogacał pamięć o rzeczy, w które człowiek mógłby nie uwierzyć, a teraz cała ta bezcenna biblioteka wspomnień musi zniknąć jak łzy w deszczu. W metaforyczny i nieco oszukańczy dla siebie sposób jednak przekazał dalej życie. Ocalił łowcę, a on będzie pierwszym, który da replikantom dziecięcą historię. Życie ma swoje prawa i nie da się zniewolić. Nieważne, czy jest zapoczątkowane w laboratorium, czy w macicy żywej istoty. Nie da się go ubrać w garnitur uszyty z definicji aktualnie obowiązujących prawd i kłamstw. Życie chce tylko więcej replikacji życia.
Ciesz się Coca-Colą – głosi jeden z napisów na świetlnej tablicy, którą mija łowca Rick Deckard (Harrison Ford) podczas wycieczki do siedziby Korporacji Tyrell. Nie spodziewa się, że ta służbowa podróż zmieni jego sposób myślenia o tzw. szóstkach – bezuczuciowym workach genetycznie wyprodukowanego mięsa, uformowanego w postać człowieka, żeby łatwiej je było wykorzystywać. Problem jednak w tym, że zabawa w Boga człowiekowi wyszła, i dlatego Deckard musi teraz sprzątać. „Boże dzieła” okazały się zbyt doskonałe. Kochaj replikantów – mógłby zawołać łowca, ale dopiero po spotkaniu z Rachaelą. Wtedy z całą pewnością wybuchłaby rewolucja, bo ludzie są takim gatunkiem, który nie toleruje, kiedy obdarza się ich dotychczasowych niewolników uczuciami zarezerwowanymi dla kochanek i matek. A z kolei skazani na banicję replikanci nie mają czasu, by udowodnić, że potrafią coś więcej, prócz okazywania swoim twórcom żalu i dziecięcej, ślepej agresji, co uzasadnia potrzebę ich likwidacji. Łowca androidów Ridleya Scotta to film, który redefiniuje człowieka jako istotę z gruntu nijaką, zdolną jednak stworzyć coś, co – gdyby miało szansę trwać dłużej – byłoby tak samo dobre, jak złote bożki od zarania obecne w ludzkiej kulturze. I to jest właśnie zagrożenie, które niosą ze sobą androidy serii Nexus 6. One są żywym dowodem na to, że wyjątkowość pozycji człowieka jest czasowa, a spiżowe mury jego etycznych konwenansów w końcu oficjalnie runą, bo już od dawna podgryzają je w mroku trupie czerwie nieuchronnego postępu bezosobowej cywilizacji.
„Matrix” (1999), reż. siostry Wachowskie
Matrix wciąż jest odkrywanym filmem, jeśli chodzi o ukryte znaczenia. Siostry Wachowskie zostawiły w nim ogromną część swojej tożsamości ludzkiej i płciowej, która ewoluowała wraz z czasem. Symbolika Matrixa nie jest tylko starożytna (platońska), ale jest bardzo seksualna i anarchistyczna. Matrix, jak mało który film science fiction, złączył dynamiczne sekwencje akcji z głębokimi zagadnieniami filozoficznymi, takimi jak natura rzeczywistości, kontrola umysłu, wolna wola i tożsamość. Wprowadził do kina elementy filozoficzne, które skłoniły widzów do refleksji na długie lata po seansie. Technicznie Matrix również jest produkcją odkrywczą, nie tylko ze względu na gatunkowy postmodernizm. Film wprowadził przecież innowacyjne efekty specjalne, zwłaszcza w kwestii tzw. bullet time. To technika, w której kamera obraca się wokół statycznego obiektu lub postaci, tworząc efekt zwolnienia czasu. To podejście do efektów specjalnych było nowatorskie i znacznie wpłynęło na późniejsze produkcje. Nadal do Matrixa porównuje się wielu twórców, skrycie lub otwarcie korzystając z motywów estetycznych wymyślonych przez siostry Wachowskie.
„Avatar” (2009), reż. James Cameron
Nie przypominam sobie wcześniejszego pełnometrażowego filmu 3D, który byłby wyświetlany w kinach. To było 3-godzinne przeżycie wizualne i na zawsze w historii kina ta rola przypadła Jamesowi Cameronowi. Wiele razy krytykowałem Avatar za asymetryczne potraktowanie treści i formy. Forma w tym przypadku zdominowała treść całkowicie. A jestem przekonany, że dałoby się ten stan rzeczy zmienić. Miałem nadzieję, że druga część serii będzie pod tym względem poprawiona, bo przecież już nie mogła być rewolucyjna. Niestety, znów zobaczyłem tylko formę, która tym razem nie mogła już tak zachwycić i stać się kamieniem milowym w historii gatunku. Niemniej pierwszy Avatar ma swoje miejsce w historii SF, głównie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych filmów 3D, gdzie ta technologia była używana bardziej jako efekt specjalny niż narzędzie narracyjne, w Avatarze 3D stało się integralną częścią doświadczenia filmowego. Cameron zastosował 3D, aby lepiej ukazać trójwymiarową przestrzeń i zwiększyć uczestnictwo widza w historii.
„Ex Machina” (2014), reż. Alex Garland
Może niektórzy się ze mną nie zgodzą, ale Ex Machina jest jasnym punktem w historii kina, gdyż najlepiej ukazuje rozwój kopiowania człowieczeństwa przez androida, którego funkcjonowanie na końcu tego rozwoju można z powodzeniem już nazwać ŻYCIEM. Uczłowieczanie androidów w kinie to temat, który nagminnie pojawia się w filmach science fiction. To proces, w którym sztuczna inteligencja lub roboty rozwijają cechy i zachowania zbliżone do ludzkich. Uczłowieczanie androidów może być przedstawiane na różne sposoby, a motyw ten często służy jako źródło refleksji nad naturą człowieczeństwa, etyką, technologią i społeczeństwem. W Ex Machinie ta refleksja jednak nie prowadzi do ckliwych dramatów sztucznego człowieka, które prowadzą go do autodestrukcji, jak również gatunek ludzki nie ulega dramatycznej anihilacji. Ava po prostu staje się wolna i to wszystko. Co zrobi z tą wolnością, jest kwestią otwartą.
Sztuczna inteligencja
Sztuczna inteligencja nie rozwinęła się przez ostatnie 5 lat, chociaż się o niej tyle nagle mówi. Rozwinęła się tylko jedna z jej odnóg, która w przyszłości będzie w stanie kręcić samodzielnie filmy. Pojęcie sztucznej inteligencji (SI) pojawiło się wraz z rozwojem idei stworzenia maszyn, które są zdolne do wykonywania zadań wymagających inteligencji ludzkiej lub czegoś, co zewnętrznie ją symuluje, nią nie będąc. Jednak nie można precyzyjnie określić jednego momentu, kiedy to się stało, ponieważ rozwój koncepcji SI był stopniowy i obejmował wielu badaczy na przestrzeni lat. Pierwsi znaczący w czasach współczesnych byli:
- Alan Turing – brytyjski matematyk, który w latach 40. i 50. XX wieku opublikował prace dotyczące maszyn algorytmicznych, które stały się fundamentem dla teorii obliczeń. Prace Turinga miały wpływ na rozwój myśli związanej z możliwością stworzenia maszyn myślących, a Test Turinga nadal służy twórcom SF jako podstawowe narzędzie sprawdzające, czy maszyna dysponuje już „ludzkim” umysłem.
- John McCarthy – amerykański informatyk, uważany jest za jednego z ojców założycieli dziedziny sztucznej inteligencji. W 1955 roku zorganizował konferencję w Dartmouth, na której wprowadził termin „sztuczna inteligencja”, definiując ją jako dziedzinę badawczą. John McCarthy stworzył język programowania LISP, a jego rozwój przyczynił się do tworzenia systemów eksperckich w latach 60. i 70., które symulowały zdolności eksperckie ludzi w określonych dziedzinach.
A po nich wielu innych twórców, którzy rozwinęli AI do dzisiejszego poziomu zaawansowania. Tych dwóch jednak jest kluczowych pośrednio dla kina SF. Powstanie dzisiejszych robotów AI jest również dla niego kluczowe, bo ta raczkująca przez te lata rewolucja w przyspieszaniu tworzenia wizji nowych światów i technologii nareszcie przybrała autonomiczną twarz. Człowiek jest zbędny. Teraz może się tak wydawać z zewnątrz, bo twory AI nie są jeszcze doskonałe, ale popatrzmy na rozwój techniki wizualnej przez ostatnie 50 lat i odwróćmy strzałkę czasu.