NAJSMUTNIEJSZE sceny śmierci w FILMACH WOJENNYCH
Gdy piszę o filmach wojennych, mam nie tylko na myśli filmy, w których żołnierze wśród gradu kul zdobywają okopy przeciwnika. Filmy wojenne to również te o wojnie, o losach zwykłych ludzi, którzy walczą o przetrwanie w okupowanych miastach, uciekają przed nacierającymi wojskami, a także walczą o każdy dzień w obozach. Dlatego najsmutniejsze sceny śmierci dla mnie to nie tylko, a może nawet głównie nie sceny śmierci żołnierzy, lecz wszystkich tych, którzy formalnie na wojnę gotowi nie byli i być nie chcieli, bo wojna to wynaturzenie niszczące wszystko na swojej drodze. Smutek tych scen polega więc na bezsensie śmierci, która w żadnym przypadku nie wpływa na wynik zbrojnego konfliktu, lecz czyni śmierć nonsensowną karą za wolne życie.
Czerwone buty, „Jojo Rabbit”, 2019, Taika Waititi
Scarlett Johansson zagrała w filmie rolę trudną, na wpół dramatyczną, na wpół komediową, co jednak wymagało od niej o wiele więcej zaangażowania niż od jak najbardziej przekonującego w swojej kreacji Taiki Waititiego. Rola Rosie, jakże tragiczna, posłużyła również za punkt przejścia w fabule, po którym film już nie jest taki sam, nabiera dojrzałości i kształtu dramatu. Rosie bowiem nie tylko ukrywała w swoim domu Żydówkę, ale także w sensie bardziej ogólnym, ideowym i politycznym była jedną z niewielu Niemek, która rozumiała absurdalność nazizmu. Niestety zapłaciła w końcu za bycie bohaterem w czasach wojny. Gdy Jojo szedł jedną z ulic w mieście, zauważył czerwone buty swojej matki wiszące na szubienicy. Zdruzgotany, objął jej nogi i próbował niewprawnie, drżącymi palcami, zawiązać jej buty, tak jak ona zawsze to mu robiła. Jojo więc w kilka minut dorósł do bycia częścią wojny. A co do butów, są one symbolem niezależności i sprzeciwu. Jest taki moment, gdy Jojo i jego matka Rosie idą wzdłuż rzeki, widzimy z poziomu jego oczu jej buty, gdy tańczy. Uwielbiała tańczyć, dając tym samym wyraz swojego buntu wobec szarej rzeczywistości nazizmu. A potem z tego samego poziomu oczu Jojo znów widzimy czerwone buty Rosie, lecz tym razem jej bunt przyniósł tylko śmierć.
Ręce do nieba, „Pluton”, 1986, reż. Oliver Stone
W tym przypadku nie dam rady bez spojlerów zaprezentować wam tragedii tej śmierci, bo śmierć sierżanta Eliasa Grodina (Willem Dafoe) z punktu widzenia czynników, które ją spowodowały, wiele w filmie wyjaśnia. Kule nie lecą same. Te ręce wyciągnięte do nieba, o których wspominałem, są tak naprawdę wyciągnięte do odlatujących helikopterów. To taki ostatni gest Eliasa i jednocześnie znany kadr z Plutonu, który pokazuje bezradność ludzi wobec wojny. A przypadku Eliasa jego osobistą przegraną moralną. Elias zawsze jakby nie pasował do grupy, co w niczym nie ujmowało mu jako sprawnemu żołnierzowi. Był chętny do współpracy i naprawdę troszczył się o swoich ludzi. Problem w tym, że posiadał zasady. Był oburzony i wstrząśnięty, gdy Barnes zamordował cywila. Nie zdążył jednak zeznawać w tej sprawie. Podczas jednego z patroli pluton wpadł w zasadzkę i został osaczony. Elias zabrał wtedy Taylora, Crawforda i Rhaha, aby uniemożliwić wrogowi atak z flanki. Barnes nakazał reszcie plutonu wycofać się, a sam wrócił do dżungli, aby znaleźć grupę Eliasa. Znalazł go i zastrzelił, a potem wrócił do reszty oddziału, aby powiedzieć, że Elias został zabity przez wroga. Problem w tym, że Elias przeżył. Ostatkiem sił uciekał przez dżunglę w stronę odlatujących helikopterów, a za nim biegli północnowietnamscy żołnierze. W końcu z licznymi ranami postrzałowymi, cały we krwi, wyciągnął ręce ku niebu i upadł. Taylor wtedy spojrzał na twarz Barnesa i zrozumiał, co się stało w dżungli.
Płomienie Alberta Kroppa, „Na Zachodzie bez zmian”, 2022, reż. Edward Berger
Młodzi dali się złapać na hasła o narodowej dumie i walce z wrogiem państwa, który chce je zniszczyć. Łapią się od zawsze, ale rozumieją to dopiero wtedy, gdy przeżyją piekło wojny. I ten proces chciał w swojej książce ukazać bez żadnej zasłony martyrologicznej Erich Maria Remarque, żołnierz, a potem pisarz, który to szaleństwo przetrwał. W tej scenie nie mają znaczenia ani twarze, ani nazwiska. Widzimy z daleka, jak jacyś nieznani ludzie strzelają w plecy równie nieznanemu człowiekowi, a potem jeszcze go podpalają, bo odważył się spróbować wstać. Nie ma tu nic heroicznego. Jest tylko poddanie się i strach ofiary, a ze strony napastników? Może zachowaliby się podobnie, lecz to żadne pocieszenie.
Setsuko, „Grobowiec świetlików”, 1988, reż. Isao Takahata
Z perspektywy czasu uważam, że wersje aktorskie historii niekoniecznie dysponują podobnie mocnym ładunkiem emocjonalnym, co animacja. Nie czekam więc na jeszcze jeden remake. Niemniej wracam do tych filmów tylko, gdy muszę, bo ich treści, a nawet detali scen się szybko nie zapomina. Bohaterką tej sceny śmierci jest Setsuko, jedna z cywilnych ofiar II wojny światowej, która była bardzo blisko przetrwania. Zabrakło tylko trochę sił i czasu. Pomoc przyszła, gdy była już bardzo słaba. Jej brat zrobił wszystko, co mógł w tamtych warunkach. Pamiętam wyraźnie ujęcie, gdy Setsuko przewraca się na bok i mówi do brata, żeby się poczęstował. Podsuwa mu dwa kamienie, jakby to były kulki ryżowe. Taka zabawa małego dziecka albo na wpół zabawa, na wpół halucynacja. Seita miał w tamtym momencie jedynie 14 lat. Nie był gotowy ani na wojnę, ani na głód, ani na śmierć siostry. Gdy więc Setsuko z powrotem położyła się na plecach, wyciągnął z plecaka arbuza, soczystego, niekradzionego (co podkreślił), życiodajnego. To zaakcentowanie, że arbuz nie jest kradziony, było tak ważne dla małej Setsuko, a tak ciężkie do spełnienia dla jej brata, który cieszył się, że nareszcie zdobył jedzenie. Odkroił większy kawałek i położył na piersiach Setsuko. Mniejszy zaś włożył jej do ust. Poczuła smak, uśmiechnęła się, podziękowała. Seita zaraz miał jeszcze zrobić kleik ryżowy z jajkami. Było jednak za późno dla jego siostry. W tamtym momencie umarła. Kamera jeszcze długo pokazywała nam wizerunek małej dziewczynki z arbuzem na piersiach, która dostała nareszcie życiodajne jedzenie, ale nie mogła z niego skorzystać. Stała się więc symbolicznym posążkiem tego, czym jest wojna i śmierć głodowa.
Reanimacja, „Imperium słońca”, 1987, reż. Steven Spielberg
Jim wpada jak zwykle do prowizorycznego, obozowego szpitala, którym zarządza doktor Rawlings. Widzi, jak lekarz z trudem wykonuje masaż serca nieprzytomnej kobiecie. Prawdopodobnie to sztuka dla sztuki, ale Rawlings, który nigdy się nie poddawał i nie łamał zasad, i tym razem chciał zachować się, jak należy. Prosi więc Jimiego o pomoc, żeby przejął masaż. Jimi wykonuje polecenie bez zastanowienia, tyle że nie wie, kiedy odpuścić. Gorączkowo przeprowadza CPR, z całych swoich sił, aż kobieta na chwilę przekrzywia głowę i oczy w jego kierunku. Jim wtedy jeszcze przyspiesza, sądząc, że już prawie uratował jedną z ofiar wojny. Doktor Rawlings jednak siłą odciąga go od pacjentki i dobitnie tłumaczy, że to był nerwowy odruch, spowodowany wpompowaniem do mózgu kobiety dużej ilości krwi. Dziecięce wyobrażenie wojny gdzieś się ostatecznie rozmywa, a zostaje tylko wizja, jaka pokazuje Jimowi nie Rawlings, ale Basie.
Czerwony płaszczyk, „Lista Schindlera”, 1993, reż. Steven Spielberg
Siłą tej sceny jest symbolizm, a nie otwarte ukazanie śmierci. Wszystko dzieje się w naszych głowach. Oczami Schindlera widzimy małą dziewczynkę bez rodziców, która idzie jakby trochę obok pochodu mieszkańców likwidowanego właśnie getta. Od całej szarej reszty odróżnia ja kolor płaszcza – symbolizująca krew czerwień. Przez jakiś czas naiwnie sądzimy, że dziecko przetrwało, bo zdołało się ukryć w jednym z budynków. Reżyser jednak robi to celowo. Wygasza emocje, by potem wyprowadzić cios kończący. Znów widzimy czerwony płaszczyk, lecz to martwe ciało dziecka położone na wozie, jakby było kolejnym zwierzęciem zabitym na mięso.
Dziecko, „Syn Szawła”, 2015, reż. László Nemes
Śmierć nie ma twarzy, a scena, w której Szaweł odkrywa ciało dziecka, dobitnie to pokazuje. Nie trzeba wcale być świadkiem krwawego momentu zabijania, żeby przekonać się, jak straszna jest to chwila w całym filmie, nawet straszniejsza niż oporządzanie trupów przez sonderkommando. Kamera ustawiona cały czas za plecami Szawła pozwala nam, widzom, zobaczyć jedynie kawałek brody i ust. To jednak wystarcza, żeby rozpoznać wiek ofiary. Nieznośny jest ten widok, ale celny zabieg z filmowaniem zza pleców sprawia, że intuicyjnie chcemy wyjrzeć zza bohatera. Popatrzeć tej śmierci w dziecięcą twarz, chociaż to uczucie rozdzierające. A potem jest tylko gorzej. Szaweł zakrywa chłopca i zabiega go ze sobą. Nawet w tej makabrycznej rzeczywistości obozu chce go pochować – chociażby za cenę własnego życia, które równe jest wartości egzystencji karalucha.
Być razem, „Chłopiec w pasiastej piżamie”, 2008, reż. Mark Herman
Tak się zastanawiam, jak wyglądałby dramatyzm tej sceny, gdyby zagrali ją dorośli? Chłopiec w pasiastej piżamie jest nieznośnym filmem. Jeden seans wystarczy i nie chce się już wracać do tej produkcji. Nie chodzi o makabrę tematu Holokaustu, ale o to nieznośne napięcie związane z dziecięcymi bohaterami, które pozwala widzom spodziewać się, że w finale stanie się coś tak strasznego, do czego w filmach nie przywykliśmy. I faktycznie tak się dzieje. Nie opowiem wam przynajmniej tego, jak dochodzi do tej sytuacji w sensie technicznym, ale muszę wam opowiedzieć, na czym ona polega, bo taki spojlerowy jest sens tego tekstu. Bruno (Asa Butterfield) i Szmul (Jack Scanlon) wraz z pozostałymi więźniami trafiają do przebieralni. Mają zdjąć ubrania przed grupowym prysznicem. Jak już większość z nas powinna wiedzieć, jeśli nie jest małymi dziećmi, wszyscy oni trafiają do komory gazowej. Bruno i Szmula trzymają się za ręce, jak najlepsi przyjaciele, którzy razem umrą. Żeby jeszcze zwiększyć napięcie sceny, wprowadzono obrazy rodziców – ojciec w panice szuka syna, ale jest już za późno. Gazowanie się rozpoczęło. Może tylko z przerażeniem w oczach patrzeć na stalowe drzwi, w które ostatkiem sił uderzali desperacko więźniowie, nim umarli. Elsa i Gretel zaś słaniają się z rozpaczy przed obozowym ogrodzeniem, gdzie znajdują rzeczy Bruna. I tak naprawdę tylko one dzieliły niemieckiego syna od żydowskiego dziecka, a podział ten jak na ironię polegał na zdefiniowaniu, kto ma prawo żyć, a kto musi umrzeć.