PLUTON. Nie wierz w bohaterów
Nigdy, nawet w przedszkolu, nie marzyłem o tym, żeby zostać żołnierzem. Zawsze czułem, że filmy i seriale telewizyjne pokroju Czterech pancernych i psa, przedstawiając żołnierzy na froncie jako dziarskich i bohaterskich młodzieńców, którzy z uśmiechem na ustach przeżywają pasjonujące przygody, zakłamują rzeczywistość, choć oczywiście oglądałem je z przyjemnością jak każdy. Gdy zacząłem dorastać i trochę mocniej interesować się kinem, trafiłem w końcu na Pluton. Pamiętam to doskonale, mimo że od dnia, w którym po raz pierwszy obejrzałem dzieło Stone’a, minęło prawie dwadzieścia lat. Jego radykalnie antywojenna wymowa mocno wpłynęła na moją nastoletnią świadomość, która coraz mocniej zaczynała ciążyć w stronę wojującego pacyfizmu (jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało). To jeden z tych filmów, które po obejrzeniu pamięta się przez całe życie.
Filmów wojennych jest cała masa. Zdecydowana większość usiłuje przedstawiać pokazywane wydarzenia w taki sposób, aby zgadzało się to z wykładnią historii obowiązującą w kraju producenta. Zazwyczaj mamy więc bardzo wyraźnie zaznaczony podział na dobrych i odważnych oraz złych i tchórzliwych. W pierwszej połowie okresu zimnej wojny naprawdę trudno było znaleźć fundusze na film, który nieco by tę oficjalnie obowiązującą wykładnię odkłamywał, i dotyczy to zarówno jednej, jak i drugiej strony żelaznej kurtyny.
W 1986 roku, w którym powstał Pluton, nawet Amerykanie zdawali już sobie sprawę z tego, że wojna nie jest fajna, a wojska występujące w ich imieniu nie walczą wcale w imię prawa i sprawiedliwości, ale interesów polityków, które z interesami zwykłego obywatela nie miały nic wspólnego. Dlatego właśnie film taki jak Pluton mógł powstać i głośno wykrzyczeć to, za co w czasach wojny w Wietnamie protestujący hipisi dostawali pałkami po grzbiecie lub trafiali do aresztu.
Dzieło Stone’a mocno odstaje od tego, z czym kojarzy nam się tradycyjne wojenne kino amerykańskie. Nie ma tu taniego efekciarstwa w rodzaju wystrzeliwania statystów na trampolinach w momencie, gdy za ich plecami wybuchają fajerwerki. Praca kamery i montaż są tak dynamiczne, że momentami naprawdę trudno się zorientować, co się właściwie dzieje na ekranie. Efekt jest o wiele mocniejszy, niż gdybyśmy mieli do czynienia ze scenami napisanymi liniowo i kręconymi zgodnie z wypracowanymi przez Hollywood konwencjami – podczas scen walki w Plutonie faktycznie możemy doświadczyć panującego wokół żołnierzy chaosu, a także strachu, bezradności i nadziei na to, że koszmar, w którym uczestniczymy, skończy się jak najszybciej.
W filmie spotykamy różne postaci – pozytywne, negatywne, mieszane i ambiwalentne, wyraźnie widzimy jednak, że im ktoś jest bardziej bezwzględny, pozbawiony kręgosłupa i im mniej przejmuje się ludźmi, zarówno tymi w mundurach, jak i cywilami, tym lepiej czuje się w armii. Fantastycznie odegrany przez Toma Berengera sierżant Barnes (to prawdopodobnie rola życia tego aktora) stanowi kwintesencję tego, czym jest wojna. Nie wiemy, jaki był Barnes, zanim trafił do Wietnamu. Wiemy natomiast, że wojna uczyniła go monstrum, które budzi co prawda respekt, ale którego nawet walczący po tej samej stronie żołnierze nienawidzą. W odniesieniu do takich przypadków zwykła się mówić, że żołnierz stał się tak okrutny, że „zatracił swoje człowieczeństwo”. Stone, podobnie jak Nietzsche, dyskretnie stawia tezę, że owo okrucieństwo stanowi immanentną cechę człowieczeństwa i że zanim Barnes trafił na wojnę, owo monstrum musiało być spętane wyłącznie obowiązującymi w społeczeństwie normami. Wojsko to jedyne miejsce, w którym Barnes mógł być sobą.
Wyrazistych postaci mamy tu znacznie więcej – weźmy chociażby sierżanta Eliasa (Willem Dafoe), człowieka odważnego, wrażliwego, który niezależnie od okoliczności usiłuje postępować porządnie, a który zgodnie z logiką filmu musi ustąpić miejsca brutalności, bezwzględności i podłej przebiegłości reprezentowanej przez Barnesa. Na alegoryczność konfliktu Eliasa i Barnesa uwagę zwraca nawet sam Chris (Charlie Sheen), główny bohater filmu, wypowiadając w myślach kwestię o posiadaniu dwóch ojców, którzy w jego duszy cały czas walczą o dominację.
Pluton jest filmem przełomowym z jeszcze jednego powodu. Zwróćmy uwagę na obsadę i nazwiska które pojawiają się wśród aktorów drugoplanowych. Forest Whitaker. Johnny Depp. Kevin Dillon. Kiedy obraz Stone’a trafił na ekrany kin, te nazwiska były niemal nieznane. Na planie spotkały się więc dwa pokolenia aktorów – to starsze, ustępujące na czele z Berengerem i Dafoe, i młodsze, które w kolejnych latach będzie święciło triumfy. Zarówno jedni, jak i drudzy odcisnęli na Plutonie wyraźne piętno i sprawili, że film ten stał się arcydziełem.
Oliver Stone to chodząca historia kina. Ma na koncie wiele obrazów, które na stałe weszły do kanonu i których po prostu nie da się ominąć (Urodzeni mordercy, The Doors, JFK). Osobiście uważam jednak Pluton za jego opus magnum i jeden z najlepszych filmów, jakie dane mi było widzieć. 19 grudnia mija trzydziesta rocznica premiery tego obrazu. To doskonały moment, aby zobaczyć go po raz kolejny. Gwarantuję, że nie zestarzał się ani odrobinę.
korekta: Kornelia Farynowska