Najbardziej REALISTYCZNE filmy WOJENNE
O realizmie filmów wojennych coś rzeczywiście prawdziwego może powiedzieć tylko ktoś, kto był na wojnie, a wątpię, czy wielu dziennikarzy piszących o filmach takie doświadczenia ma. Możliwe, że kiedyś – w czasach bliższych II wojnie światowej – lecz już nie dzisiaj, chociaż może formuje się takie pokolenie ze względu na bliską nam wojnę w Ukrainie? Zobaczymy w ciągu najbliższych lat. Wszyscy inni mogą pisać co najwyżej o realizmie historycznym i psychologicznym, bo racjonalnie powinniśmy mieć poczucie, że wojna jest wynaturzeniem wszelkich zasad i stawianiem człowieka w sytuacjach, które trudno nieraz klasyfikować moralnie. Moralność zostaje w czasach pokoju; wojna to chaos, który trzeba przeżyć, zadając jak najwięcej cierpienia innym. Nie ma innego sposobu. I tak brutalność jest jakąś miarą realizmu filmów wojennych, także obraz samotności żołnierza, jego deprywacja mentalna, ukazanie niezawinionego cierpienia oraz daremności żołnierskiej chwały, bo na wojnie nie ma bohaterów, są tylko zniszczeni – ci, którym udało się przeżyć. Takie produkcje więc wybrałem.
„Furia”, 2014, reż. David Ayer
Nie ma chyba takiego filmu wojennego, w którym scenografia jest w 100 procentach zgodna z faktami historycznymi. Podobnie jest z używaną w walkach bronią. Dbałość o budowanie dramatyzmu i rozwiązywanie trudnych wyborów produkcyjnych na planach filmowych często biorą górę nad idealnym odzwierciedlaniem realiów wojny. Poza tym, czy jest aż tak ważne, że granaty trzonkowe w filmie wybuchają po 15 sekundach, a nie zgodnie z charakterystyką zapalników tarciowych po 4,5 z odchyleniem 0,2 s? Nie, bo dramatyzm filmu wymaga, żeby aktor miał więcej czasu na zagranie roli, nim zginie, i tę niezgodność trzeba akceptować. Tak więc zapewne wśród widzów ciągle będą się toczyć zażarte dyskusje, czy ostrzały z amunicji smugowej wyglądały bardziej jak laserowe bitwy z Gwiezdnych wojen, czy w ogóle czołgi mogły nią strzelać, co ile na taśmie z nabojami w MG-42 umieszczano smugacza i co najważniejsze: jakie jest uzasadnienie użycia tego typu pocisków w takich warunkach środowiskowych, jakie są zaprezentowane w Furii. Nie analizuję jednak tego typu realizmu, lecz ten bardziej związany z klimatem psychologicznym, bohaterami, którzy nawet jeśli są jak ze stali (Brad Pitt jako Don Collier), nie umieją cieszyć się z wygranej. Wojna to zagłada dla ich człowieczeństwa, nieważne, ilu szkopów zgładzą, bo nawet jeśli byłby tylko jeden, to jest jedną śmiercią za dużo, spowodowaną w imię wyssanych z palca, kłamliwych ideologii.
„Listy z Iwo Jimy”, 2006, reż. Clint Eastwood
Nie mam powodu podejrzewać Clinta Eastwooda o stronniczość, ale pewnych rzeczy kulturowych się nie przeskoczy, zwłaszcza z jego historią życia, tak więc Listy z Iwo Jimy są w charakterystyczny, amerykański sposób patetyczne. Gdyby tak za sterami produkcji stanął reżyser japoński, z pewnością byłoby nie mniej dramatycznie, lecz o wiele mniej teatralnie, chociaż może się mylę. Ken Watanabe jest genialnym aktorem, to nie ulega wątpliwości, a gdyby tak przymknąć oko na ów patos, Clint Eastwood również zadziwiająco antyamerykańsko się trzyma. Jest wręcz terapeutą w stosunku do własnej narodowości. A wojna? Trudno postępowanie Amerykanów w perspektywie tego tytułu nazwać dobrym, trudno poświęcenie Japończyków określić takim mianem. Niemożliwe jest uznać również z całą pewnością ich 40-dniową walkę za złą. Chciałbym, żeby tak pozbawione stronniczości perspektywy nakręcono właśnie w USA, jeśli chodzi o Koreę i Wietnam, a w Polsce Ukrainę i Rosję.
„Dunkierka”, 2017, reż. Christopher Nolan
Przyznaję, że ta produkcja nie przemówiła do mnie, bo nie jest w pełni fabularna. Wiem, że trochę naginam definicję, ale powierzenie aż tak dużej roli bohaterowi zbiorowemu pasuje bardziej do dokumentu, a nie fabularnego filmu wojennego, w którym występują aktorzy. Oczywiście w Dunkierce są aktorzy, lecz żaden z nich nie wytwarza więzi z odbiorcą. Ich losy są marginalne w stosunku do masy ewakuowanych żołnierzy i czasu. Docenić należy koncepcję Nolana, w której to czas jest najważniejszy w filmie podzielonym na 3 epizody, ukazujące motyw ewakuacji z perspektywy lądu, morza i powietrza i złączone na zasadzie montażu równoległego. I może faktycznie taka jest wojna – nie bohaterska, nie personalna, ale spoglądająca z Nolanowskiego oddalenia, absurdalnie podkreślająca, że najważniejsze jest przetrwanie jak największej masy żołnierzy, by można ich było wykorzystać jeszcze gdzie indziej.
„Tora! Tora! Tora!”, 1970, reż. Toshio Masuda, Kinji Fukasaku, Richard Fleischer
Mocarstwowość odbija się na stanie umysłu władzy i obywateli w każdym państwie. Takie kraje chętniej biorą udział w zbrojnych konfliktach, a kiedy dobrze sobie w nich radzą, często ulegają chęci ich wzniecania, może nie zawsze otwartego jak Niemcy i ZSRR, ale niemniej skutecznego i brutalnego nawet wobec swoich obywateli. Warto wnikliwie obejrzeć Tora! Tora! Tora!, gdyż geneza konfliktu z Cesarstwem Japonii nie jest tak oczywista, jak by się wydawało. Trzy bardzo ciekawe fakty wybijają się tu na pierwszy plan w historii, jak i świetnie są pokazane w filmie. Wywiad amerykański łamie kod radiogramów, więc staje się jasne, że Japonia pod pozorem negocjacji pokojowych gra na zwłokę i chce zaatakować. Informacje o ataku nie idą dalej na Hawaje. W końcu jakieś wieści zostają przekazane, ale nie idą za tym przygotowania, jakby amerykańska władza wręcz chciała, żeby Japończycy zaatakowali pierwsi, by uzasadnić wkroczenie do gry na masową skalę. Trzeba więc poświęcić swoich żołnierzy. Wystawić ich na śmierć, celowo. Mało tego, za porażkę obarczono winą admirała Kimmela i generała Shorta, a przecież sami przełożeni sugerowali im, żeby czekali, żeby Japończycy uderzyli pierwsi, nikt jednak nie mówił o skali tego ataku i skąd nastąpi. W porównaniu z patetyczną, cukierkową i bohaterską nową wersją, ta z 1970 roku jest o wiele bardziej realistycznym historycznie przedstawieniem ataku Japonii na Pearl Harbor.
„Helikopter w ogniu”, 2001, reż. Ridley Scott
Najlepszej armii świata nie wszystko wychodzi. Operacja miała trwać podobno około godziny, a przeciągnęła się do 15 godzin. Była to krwawa bitwa, która zatrzęsła polityką USA w tym rejonie świata. Wnikliwa lektura filmu Ridleya Scotta dobrze obrazuje, na czym polegały rutyniarskie błędy w organizacji akcji aresztowania dwóch ważnych dowódców Aidida. Dzisiaj można spekulować, jak przebiegłaby akcja, gdyby jednak pilot drugiego uszkodzonego Black Hawka Super 64 zdecydował się lądować awaryjnie, a nie rozbił się milę dalej. Byłby mniejszy problem z angażowaniem żołnierzy w celu dotarcia do oddalonego wraku, a przecież już dość roboty było z ochroną konwoju i ewakuacją jednego rozbitego śmigłowca. Finalnie Amerykanie sobie poradzili, jednak akcję uznano za nieudaną, obfitującą w niepotrzebne ofiary po stronie USA, ale i setki zabitych cywili po stronie Somalijczyków, w tym kobiet i dzieci. Trudno spokojnie myśleć, że taka porażka miała swoje konsekwencje w postaci bierności wobec tragedii w Rwandzie oraz mocno ograniczonych działaniach w czasie konfliktu w Bośni. Ridley Scott bez nadmiernego bohaterstwa pokazał, jak trudne są walki w mieście, nawet przeciw uzbrojonym naprędce cywilom.