Przypadek filmu Za garść dolarów (1964), który najpierw był plagiatem, a po przegranym procesie stał się remakiem, znają wszyscy kinomani. Sergio Leone, tworząc swój pierwszy western (określenie „spaghetti” pojawiło się dopiero później), zapomniał zapytać Akirę Kurosawę o zgodę na wykorzystanie fabuły Straży przybocznej (1961). Podobno brakowało funduszy na zakupienie praw autorskich, a początkujący reżyser nie sądził, że jego film odniesie międzynarodowy sukces, dotrze do Kurosawy i sprawa się rypnie. Film odniósł sukces, a sprawa się rypła i skończyła w sądzie, który przyznał rację i część wpływów z dystrybucji kinowej Za garść dolarów japońskiemu reżyserowi. Bądźmy szczerzy, nie ujmując niczego wielkości spaghetti westernu Leone, nie trzeba było sądu, żeby dostrzec podobieństwa w rozwoju i przebiegu akcji obu filmów, w niektórych miejscach sprawiających wrażenie odrysowanych przez kalkę.
Przede wszystkim bliźniacza fabuła, czyli przybysz znikąd nakręcający jedną bandę zbirów na drugą i zarabiający na tym kasę od jednych i drugich. Dalej: pierwsza, błyskawiczna konfrontacja z użyciem miecza bądź rewolweru, rozwalenie członków bandy w pojedynkę i zdemolowanie pomieszczenia tak, aby wyglądało, że odbyła się w nim walka na większą skalę (wskazująca na potyczkę z drugą bandą), w końcu srogi wpierdziel spuszczony przybyszowi znikąd i jego ucieczka pod podłogą… Leone po kolei odhacza bodaj wszystkie kluczowe momenty Straży przybocznej. Nieuczciwie byłoby jednak napisać, że późniejszy twórca wielu arcydzieł, w tym Dawno temu w Ameryce (1984), zamienił tylko samurajów na kowbojów, bo Za garść dolarów miał własny charakter i nawet jako plagiat czy też bardzo mocna (a po prostu niezgłoszona właścicielom praw autorskich) inspiracja sprawiał wrażenie filmu oryginalnego, doskonale wyreżyserowanego i zagranego. Za jego sprawą narodził się zresztą cały nurt spaghetti westernu, rozbłysła sława Clinta Eastwooda i rozpoczęła współpraca Leone z Ennio Morricone, twórcą genialnych ścieżek dźwiękowych do kolejnych filmów wielkiego (jak się miało wkrótce okazać) włoskiego reżysera. Sprawa plagiatu Leone z biegiem czasu została reżyserowi przez widzów zapomniana, a Za garść dolarów uznawany jest dziś za klasyk i jeden z najlepszych (nie tylko spaghetti) westernów w dziejach.
W roku 1996 Walter Hill nakręcił osadzonego w czasach prohibicji Ostatniego sprawiedliwego z Bruce’em Willisem, jako nowym wcieleniem Toshiro Mifune i Clinta Eastwooda, a film już w napisach początkowych wyraźnie informował, że jest „based on the story by Ryuzo Kikushima & Akira Kurosawa”, choć sam tytuł Straż przyboczna nie został przywołany. Wpływ Akiry Kurosawy – jak by nie patrzeć, nieco egzotycznego twórcy z dalekiej Japonii – na amerykańską kinematografię był ogromny i bezcenny. Jego inny słynny film, Rashomon (1950), w którym Kurosawa pokazywał jedno wydarzenie z kilku perspektyw, także bywał papugowany, między innymi w Ośmiu częściach prawdy (2008) Pete’a Travisa, Oczach węża (1998) Briana De Palmy i animowanym Czerwonym Kapturku: Historii prawdziwej z roku 2005. Natomiast Ukryta forteca (1958) Kurosawy stała się dla samego George’a Lucasa jedną z inspiracji (z którą wcale się nie krył) do napisania czwartego (czyli w roku 1977 pierwszego) epizodu Gwiezdnych wojen – Nowej nadziei. Poza zarysem fabuły zapożyczono archetypy postaci: dwóch wieśniaków-śmieszków ewoluowało w R2D2 i C3PO, dzielna księżniczka Yuki, kobieta silna i niezależna, u Lucasa zyskała imię Leia i rogale na głowie, generał Makabe grany przez Toshiro Mifune, etatowego aktora Kurosawy, rozdzielony został na postaci Luke’a, Hana i Obi-Wana, a generał Tadokoro z twarzą w bliznach, z biegiem wydarzeń przechodzący na dobrą stronę, stał się Lordem Vaderem. Podobno nawet George Lucas chciał, aby Obi-Wana zagrał u niego właśnie Toshiro Mifune. No ale nie zagrał. I choć skromne dzieło Kurosawy miało duży wpływ na narodziny jednej z największych i najbardziej dochodowych franczyz wszech czasów, to inny film japońskiego reżysera odcisnął na kinematografii amerykańskiej jeszcze większe piętno remake’owo-plagiatowe (?). Tak duże, że poświęcam mu odrębny akapit.
Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że wątek siedmiu bohaterów broniących mieszkańców wioski przed atakiem złoczyńców jest chyba najczęściej wykorzystywanym patentem na film, a jednocześnie najrzadziej filmy ów pomysł wykorzystujące nazywane są remake’ami dzieła Kurosawy. W zasadzie to oficjalny remake Siedmiu samurajów dostaliśmy tylko jeden, w roku 1960, a nosił on tytuł Siedmiu wspaniałych (nowa wersja Siedmiu wspaniałych z roku 2016 jest już raczej remakiem Siedmiu wspaniałych z 1960 roku niżeli stricte filmu Kurosawy). Klasyczny western Johna Sturgesa jest jednocześnie znakomitym przykładem tego, jak powinni zachowywać się producenci remake’u – tutaj podczas napisów początkowych pojawia się elegancka plansza ze stosowną informacją (poniżej). I tak właśnie powinno być w cywilizowanym świecie: bierzesz od kogoś cały pomysł na swój film, nie ukrywaj się z tym, nie ściemniaj, że to zbieg okoliczności, że wpadłeś na taki sam pomysł cudownym zbiegiem okoliczności albo że przyśnił ci się robot z przyszłości; nie czekaj na wezwanie do sądu, który udowodni ci, że dokonałeś plagiatu. Pożyczyłeś? Podziękuj, zamiast kłamać, że nie pożyczyłeś.
Pamiętacie Dawno temu w trawie? Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie tej nieco zapomnianej animacji Pixara remakiem filmu o samurajach, choć historia o pasikonikach napadających na inne owady, by wykradać im zbiory jedzenia, oraz wysłanym przez społeczność straceńcu, mającym znaleźć bohaterów do pomocy w walce z bandytami, pokrywa się z fabułą japońskiego oryginału. W zasadzie informacja o inspiracji scenariuszem Siedmiu samurajów powinna się w czołówce Dawno temu w trawie znaleźć. No ale się nie znalazła. Widocznie wystarczyło, że owady nie cięły się samurajskimi mieczami i nikt już nie skojarzył ze sobą tych dwóch filmów. Również komediowy western Trzej Amigos Johna Landisa, z Chavym Chasem, Martinem Shortem i Stevem Martinem nie jest remakiem Siedmiu samurajów, choć mocno zasadzał się na jego schemacie. W obydwu przypadkach wartością dodaną do pomysłu Kurosawy był fakt, że mieliśmy do czynienia z komedią pomyłek – bohaterowie mający bronić zastraszonych społeczności sami byli wystraszeni, bo zostali za bohaterów wzięci omyłkowo. Z biegiem lat i wysypem kolejnych wariacji w popkulturze na dobre zadomowił się motyw obrony wioski przed bandą najeźdźców i szkolenia nękanej społeczności w posługiwaniu się bronią, aby mogła wspomóc bohaterów w ostatecznej konfrontacji.
Na tym schemacie zbudowano niemalże cały serial Drużyna A (1983–1987), gdzie z odcinka na odcinek zmieniała się tylko prześladowana jednostka oraz prześladująca ją grupa, a w finale zawsze dochodziło do walki, do której Drużyna A przygotowywała się niekiedy ramię w ramię z prześladowanymi (tu wykorzystywano często inny ze wspomnianych w niniejszym artykule schematów, czyli zastawianie na przeciwników pułapek). Z biegiem lat szablon Siedmiu samurajów znalazł swoje miejsce w wielu serialach przygodowych – według kolegów krytyków z kanału Napisy końcowe (oglądam, pozdrawiam!) zaskakująco wiele produkcji, m.in. Xena, Battlestar Galactica, Herkules, Doktor Who, ma wśród swoich odcinków epizod oparty na szablonie z japońskiego klasyka. Osobiście oglądam mało seriali, ale faktycznie w dwóch z obejrzanych w ostatnich latach na takowe odcinki natrafiłem. W obydwu przypadkach były to jednak najsłabsze odcinki z całej serii, które znacznie zaniżyły poziom. Mowa o Firefly (2002) Jossa Whedona i odcinku 12 (Heart of Gold) oraz o świeżutkim przykładzie czwartego odcinka The Mandalorian pod tytułem Sanctuary. Do trzeciego odcinka wszystko wyglądało znakomicie. Oceny szły w górę i gdy już wydawało się, że kolejny epizod przebije sufit, a od słodyczy bijącej ze scenek z małym Yodą nabawimy się za chwilę cukrzycy, przyszło lekkie rozczarowanie… Nawet mały Yoda beztrosko popijający zupę podczas przyglądania się walczącym bohaterom nie zdołał przykryć smutnego faktu, że motyw z Siedmiu samurajów w uniwersum Gwiezdnych wojen okazał się czymś nudnym i pozbawionym nie tylko pomysłu na siebie, ale i oryginalności oraz klimatu, do których zdążył nas przyzwyczaić serial.