search
REKLAMA
Zestawienie

Klonowanie na ekranie, czyli gdzie kończy się INSPIRACJA, a zaczyna PLAGIAT?

Rafał Donica

5 stycznia 2020

REKLAMA

Straż przyboczna / Za garść dolarów

Przypadek filmu Za garść dolarów (1964), który najpierw był plagiatem, a po przegranym procesie stał się remakiem, znają wszyscy kinomani. Sergio Leone, tworząc swój pierwszy western (określenie „spaghetti” pojawiło się dopiero później), zapomniał zapytać Akirę Kurosawę o zgodę na wykorzystanie fabuły Straży przybocznej (1961). Podobno brakowało funduszy na zakupienie praw autorskich, a początkujący reżyser nie sądził, że jego film odniesie międzynarodowy sukces, dotrze do Kurosawy i sprawa się rypnie. Film odniósł sukces, a sprawa się rypła i skończyła w sądzie, który przyznał rację i część wpływów z dystrybucji kinowej Za garść dolarów japońskiemu reżyserowi. Bądźmy szczerzy, nie ujmując niczego wielkości spaghetti westernu Leone, nie trzeba było sądu, żeby dostrzec podobieństwa w rozwoju i przebiegu akcji obu filmów, w niektórych miejscach sprawiających wrażenie odrysowanych przez kalkę.

Przede wszystkim bliźniacza fabuła, czyli przybysz znikąd nakręcający jedną bandę zbirów na drugą i zarabiający na tym kasę od jednych i drugich. Dalej: pierwsza, błyskawiczna konfrontacja z użyciem miecza bądź rewolweru, rozwalenie członków bandy w pojedynkę i zdemolowanie pomieszczenia tak, aby wyglądało, że odbyła się w nim walka na większą skalę (wskazująca na potyczkę z drugą bandą), w końcu srogi wpierdziel spuszczony przybyszowi znikąd i jego ucieczka pod podłogą… Leone po kolei odhacza bodaj wszystkie kluczowe momenty Straży przybocznej. Nieuczciwie byłoby jednak napisać, że późniejszy twórca wielu arcydzieł, w tym Dawno temu w Ameryce (1984), zamienił tylko samurajów na kowbojów, bo Za garść dolarów miał własny charakter i nawet jako plagiat czy też bardzo mocna (a po prostu niezgłoszona właścicielom praw autorskich) inspiracja sprawiał wrażenie filmu oryginalnego, doskonale wyreżyserowanego i zagranego. Za jego sprawą narodził się zresztą cały nurt spaghetti westernu, rozbłysła sława Clinta Eastwooda i rozpoczęła współpraca Leone z Ennio Morricone, twórcą genialnych ścieżek dźwiękowych do kolejnych filmów wielkiego (jak się miało wkrótce okazać) włoskiego reżysera. Sprawa plagiatu Leone z biegiem czasu została reżyserowi przez widzów zapomniana, a Za garść dolarów uznawany jest dziś za klasyk i jeden z najlepszych (nie tylko spaghetti) westernów w dziejach.

W roku 1996 Walter Hill nakręcił osadzonego w czasach prohibicji Ostatniego sprawiedliwego z Bruce’em Willisem, jako nowym wcieleniem Toshiro Mifune i Clinta Eastwooda, a film już w napisach początkowych wyraźnie informował, że jest „based on the story by Ryuzo Kikushima & Akira Kurosawa”, choć sam tytuł Straż przyboczna nie został przywołany. Wpływ Akiry Kurosawy – jak by nie patrzeć, nieco egzotycznego twórcy z dalekiej Japonii – na amerykańską kinematografię był ogromny i bezcenny. Jego inny słynny film, Rashomon (1950), w którym Kurosawa pokazywał jedno wydarzenie z kilku perspektyw, także bywał papugowany, między innymi w Ośmiu częściach prawdy (2008) Pete’a Travisa, Oczach węża (1998) Briana De Palmy i animowanym Czerwonym Kapturku: Historii prawdziwej z roku 2005. Natomiast Ukryta forteca (1958) Kurosawy stała się dla samego George’a Lucasa jedną z inspiracji (z którą wcale się nie krył) do napisania czwartego (czyli w roku 1977 pierwszego) epizodu Gwiezdnych wojen – Nowej nadziei. Poza zarysem fabuły zapożyczono archetypy postaci: dwóch wieśniaków-śmieszków ewoluowało w R2D2 i C3PO, dzielna księżniczka Yuki, kobieta silna i niezależna, u Lucasa zyskała imię Leia i rogale na głowie, generał Makabe grany przez Toshiro Mifune, etatowego aktora Kurosawy, rozdzielony został na postaci Luke’a, Hana i Obi-Wana, a generał Tadokoro z twarzą w bliznach, z biegiem wydarzeń przechodzący na dobrą stronę, stał się Lordem Vaderem. Podobno nawet George Lucas chciał, aby Obi-Wana zagrał u niego właśnie Toshiro Mifune. No ale nie zagrał. I choć skromne dzieło Kurosawy miało duży wpływ na narodziny jednej z największych i najbardziej dochodowych franczyz wszech czasów, to inny film japońskiego reżysera odcisnął na kinematografii amerykańskiej jeszcze większe piętno remake’owo-plagiatowe (?). Tak duże, że poświęcam mu odrębny akapit.

Siedmiu samurajów / Dawno temu w trawie

Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że wątek siedmiu bohaterów broniących mieszkańców wioski przed atakiem złoczyńców jest chyba najczęściej wykorzystywanym patentem na film, a jednocześnie najrzadziej filmy ów pomysł wykorzystujące nazywane są remake’ami dzieła Kurosawy. W zasadzie to oficjalny remake Siedmiu samurajów dostaliśmy tylko jeden, w roku 1960, a nosił on tytuł Siedmiu wspaniałych (nowa wersja Siedmiu wspaniałych z roku 2016 jest już raczej remakiem Siedmiu wspaniałych z 1960 roku niżeli stricte filmu Kurosawy). Klasyczny western Johna Sturgesa jest jednocześnie znakomitym przykładem tego, jak powinni zachowywać się producenci remake’u – tutaj podczas napisów początkowych pojawia się elegancka plansza ze stosowną informacją (poniżej). I tak właśnie powinno być w cywilizowanym świecie: bierzesz od kogoś cały pomysł na swój film, nie ukrywaj się z tym, nie ściemniaj, że to zbieg okoliczności, że wpadłeś na taki sam pomysł cudownym zbiegiem okoliczności albo że przyśnił ci się robot z przyszłości; nie czekaj na wezwanie do sądu, który udowodni ci, że dokonałeś plagiatu. Pożyczyłeś? Podziękuj, zamiast kłamać, że nie pożyczyłeś.

Pamiętacie Dawno temu w trawie? Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie tej nieco zapomnianej animacji Pixara remakiem filmu o samurajach, choć historia o pasikonikach napadających na inne owady, by wykradać im zbiory jedzenia, oraz wysłanym przez społeczność straceńcu, mającym znaleźć bohaterów do pomocy w walce z bandytami, pokrywa się z fabułą japońskiego oryginału. W zasadzie informacja o inspiracji scenariuszem Siedmiu samurajów powinna się w czołówce Dawno temu w trawie znaleźć. No ale się nie znalazła. Widocznie wystarczyło, że owady nie cięły się samurajskimi mieczami i nikt już nie skojarzył ze sobą tych dwóch filmów. Również komediowy western Trzej Amigos Johna Landisa, z Chavym Chasem, Martinem Shortem i Stevem Martinem nie jest remakiem Siedmiu samurajów, choć mocno zasadzał się na jego schemacie. W obydwu przypadkach wartością dodaną do pomysłu Kurosawy był fakt, że mieliśmy do czynienia z komedią pomyłek – bohaterowie mający bronić zastraszonych społeczności sami byli wystraszeni, bo zostali za bohaterów wzięci omyłkowo. Z biegiem lat i wysypem kolejnych wariacji w popkulturze na dobre zadomowił się motyw obrony wioski przed bandą najeźdźców i szkolenia nękanej społeczności w posługiwaniu się bronią, aby mogła wspomóc bohaterów w ostatecznej konfrontacji.

Na tym schemacie zbudowano niemalże cały serial Drużyna A (1983–1987), gdzie z odcinka na odcinek zmieniała się tylko prześladowana jednostka oraz prześladująca ją grupa, a w finale zawsze dochodziło do walki, do której Drużyna A przygotowywała się niekiedy ramię w ramię z prześladowanymi (tu wykorzystywano często inny ze wspomnianych w niniejszym artykule schematów, czyli zastawianie na przeciwników pułapek). Z biegiem lat szablon Siedmiu samurajów znalazł swoje miejsce w wielu serialach przygodowych – według kolegów krytyków z kanału Napisy końcowe (oglądam, pozdrawiam!) zaskakująco wiele produkcji, m.in. Xena, Battlestar Galactica, Herkules, Doktor Who, ma wśród swoich odcinków epizod oparty na szablonie z japońskiego klasyka. Osobiście oglądam mało seriali, ale faktycznie w dwóch z obejrzanych w ostatnich latach na takowe odcinki natrafiłem. W obydwu przypadkach były to jednak najsłabsze odcinki z całej serii, które znacznie zaniżyły poziom. Mowa o Firefly (2002) Jossa Whedona i odcinku 12 (Heart of Gold) oraz o świeżutkim przykładzie czwartego odcinka The Mandalorian pod tytułem Sanctuary. Do trzeciego odcinka wszystko wyglądało znakomicie. Oceny szły w górę i gdy już wydawało się, że kolejny epizod przebije sufit, a od słodyczy bijącej ze scenek z małym Yodą nabawimy się za chwilę cukrzycy, przyszło lekkie rozczarowanie… Nawet mały Yoda beztrosko popijający zupę podczas przyglądania się walczącym bohaterom nie zdołał przykryć smutnego faktu, że motyw z Siedmiu samurajów w uniwersum Gwiezdnych wojen okazał się czymś nudnym i pozbawionym nie tylko pomysłu na siebie, ale i oryginalności oraz klimatu, do których zdążył nas przyzwyczaić serial.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA