Jonathan Demme jest mało znanym wielkim reżyserem, ale jest nim także na własne życzenie. Zbyt często i na zbyt długo odkładał kamerę, by utrwalić się w świadomości widza. Jeśli do czegoś powracał regularnie, to do dokumentu. Jego śmierć, 26 kwietnia 2017 r., sprawiła, że (przez chwilę) zaczęło się o nim więcej mówić i pisać. Paul Thomas Anderson zadedykował mu niedawną Nić widmo, Luca Guadagnino – Suspirię, a Barry Jenkins – Gdyby ulica Beale umiała mówić. Rozbieżność i eklektyzm tych tytułów tylko potwierdza jak trudnym do zdefiniowania a jednak inspirującym był artystą. Podziękowania składali mu Richard Linklater i Bong Joon-Ho.
Zastanawiające, nie był to kaliber Spielberga, Scorsese, Allena, Lyncha, Tarantino czy braci Coen. O jego śmierci media zawiadamiały grzecznie acz zdawkowo (faktycznie, był taki twórca, całkiem zdolny, miał swoje pięć minut, dzięki Milczeniu owiec i Filadelfii). Nie wstrząsnęło to posadami świata filmowego, choć przecież on wstrząsnął nimi jeszcze kilkakrotnie.
Odchodząc, Demme pozostawił po sobie pięć arcydzieł (Dzika namiętność, Poślubiona mafii, Milczenie owiec, Filadelfia, Kandydat), dwa filmy kultowe (Melvin i Howard, Stop Making Sense), dwa filmy bardzo dobre (Pokochać, Rachel wychodzi za mąż), jeden więcej niż przyzwoity (Szybka zmiana) i jeden zupełnie nieudany (Prawdziwe oblicze Charliego).
Odnosił sukcesy i ponosił porażki z nigdy do końca niezrozumiałych powodów. Robił filmy tak różne. Tematycznie, gatunkowo, stylistycznie. Zagadkowe. Długimi okresami – milczał.
Prześledzenie jego kariery od samego początku jest praktycznie niewykonalne. Na przeszkodzie stoją nie tylko geografia i upływ czasu. Jego wczesnych filmów po prostu nigdzie nie ma. Jakby nie istniały. Realizowane pokątnie, za psie pieniądze, z dala od wielkich studiów filmowych i bez wsparcia regularnych mechanizmów dystrybucyjnych. Ich obejrzenie pewnie nie było łatwe już w chwili premiery. Tym bardziej nie jest łatwe teraz. Ale to dzięki temu ich autor do dziś pozostaje owiany aurą tajemnicy, pozostaje nieodkryty. Nie do końca wiadomo, skąd się wziął na filmowym firmamencie (acz tu i ówdzie powtarzano, co zresztą okazało się prawdą, że wywodził się ze stajni Rogera Cormana, co wydawało się wręcz nieprawdopodobne z uwagi na… dobry gust zmarłego twórcy). Co ciekawe, mało kto widział także jego ostatnią fabułę, Nigdy nie jest za późno z 2015 roku. Może to i dobrze, trudno go było w tym obrazie rozpoznać już po seansie zwiastuna. A go było łatwo poznać. Choć świat go nie poznaje.
Co go wyróżniało?
Punkt widzenia.
To o niego się rozchodzi.
Swoje najlepsze filmy opowiedział Demme, patrząc swoim bohaterom prosto w oczy i każąc im patrzeć prosto w obiektyw kamery (łamiąc przy tym elementarne zasady filmowego rzemiosła!). Widz był bezbronny. Bo Demme kazał mu patrzeć jego oczyma. Na mężczyznę bez przyrodzenia (Milczenie owiec). Na spermę wędrującą wprost we włosy Clarice Starling (jw.). Na młodego człowieka, który w mgnieniu oka zamienia się w starca pod wpływem nie magii lecz zespołu nabytego upośledzenia odporności (Filadelfia). Na mięsaki Kaposiego (jw.). Na mordercę, który widząc w lustrze swoją śmierć, wciera we włosy własną krew (Dzika namiętność). Na Murzynkę, która żyje w takim napięciu, że robi pod siebie ze szczęścia i ulgi na widok starego druha (Pokochać). I na jej nawiedzoną córkę wyzywającą swym nagim czarnym kosmatym łonem, żądając, by dotykać ją wewnątrz. Na rosnącą dziurę w głowie pasażerki pociągu (Kandydat). Na żywy mózg w rękach Arabki niesiony jak arbuz na targ (jw.). Na rękę matki uciekającą z tradycyjnego wspólnego krojenia tortu na weselu córki (Rachel wychodzi za mąż). Demme nie pozwalał odwracać wzroku, bo sam tego nie robił.
Wraz ze swoim wybitnym (i równie anonimowym) operatorem Takiem Fujimoto reżyser wypracował specyficzną technikę filmowania, skupiając się niemal wyłącznie na twarzach bohaterów, tak jakby scenografia, kostiumy, świat przedstawiony, etc. w ogóle go nie interesowały (co oczywiście nie było prawdą; Demme taką samą wagę przywiązywał do niuansów psychologicznych co detali scenograficznych, jego kino jednakowo cechowały prawdopodobieństwo, logika, porządek przyczynowo-skutkowy i dbałość o stronę estetyczną obrazu). A jednak koncentrując się na twarzach bohaterów mimowolnie dowodził, że to na nich wypisane jest wszystko, co warte uwagi. Jego język opowiadania, jego styl, zapracowały na oblicze filmu. Spojrzeniami aktorów PROSTO W OBIEKTYW jednocześnie krępował i hipnotyzował. Zarówno bohaterów filmu, jak i widzów. Bezwiednie stał się absolutnym mistrzem filmowego zbliżenia.
Za przykład niech posłuży pierwsze spotkanie Hannibala-Kanibala z Clarice Starling. Z perspektywy czasu można odnieść wrażenie, że gdy Anthony Hopkins wypowiada do Jodie Foster swym aksamitnym, dziwnie usłużnym, pozornie potulnym głosem prośbę „zbliż się”, „podejdź bliżej” (closer), to robi to niejako w imieniu reżysera. To słowa Jonathana Demme. Choć brzmi łaskawie, jakby prosił o zbliżenie, to nie jest prośba. To komenda. Zatem widz ulega, podchodzi bliżej do oddzielającej go od więźnia cienkiej szyby z pleksiglasu, tak jak to robi Clarice Starling, a Tak Fujimoto bezwzględnie to fotografuje. Każdy gest, każdy grymas, uciekający wzrok, każde wstydliwe zaczerwienienie. Widz, nie zdając sobie z tego sprawy, jest już w celi. Jego kina.
Czy to wystarcza, by nazywać akurat tego reżysera wielkim? Autorem?
Tak zwana polityka autorska w ortodoksyjnym rozumieniu jest bezlitosna. Pełnoprawny autor to najlepiej taki, który sam sobie pisze scenariusze. Który w ogóle wszystko robi sam (nawet jeśli tego nie robi). To jedynie słuszna linia partii. Wedle tych wytycznych Demme nie jest autorem. Nie jest Von Trierem, Almodóvarem, Jarmuschem, Hanekem, Leighem. Kim zatem jest? Ledwie szeregowym hollywoodzkim rzemieślnikiem? Reżyserem pokroju Alana Parkera, Alana Pakuli, Milosa Formana, Petera Weira, Briana De Palmy, Sydneya Pollacka. Kimże oni są przy stałych bywalcach europejskich festiwali pokroju Wendersa, Kusturicy, Soderbergha, Cronenberga, Wong Kar Waia, Morettiego, Sorrentino, Gusa Van Santa? Wcale niezłym towarzystwem.