search
REKLAMA
Artykuł

JONATHAN DEMME. Mało znany wielki reżyser

Tekst gościnny

26 kwietnia 2020

REKLAMA

Mimo powyższych wątpliwości da się znaleźć kilka innych wspólnych mianowników jego kina: typową dla jego twórczości niejednoznaczność gatunkową i bezpośrednio z tym związaną niejednoznaczność postaw bohaterów. Silne postaci kobiece, niemal zawsze wybijające się na pierwszy plan, kruche tylko pozornie. I przynajmniej jedną scenę nakręconą w czerwieni w każdym filmie. Znak firmowy.

Zdjęcia reżysera z planów filmowych zwracają uwagę na jeszcze jedną cechę wyróżniającą: sposób kadrowania z pomocą… dłoni (Demme układał wyprostowane dłonie odwrotnie do Kieślowskiego, w prostokąt, nie kwadrat, nie stykając palców wskazujących, jedynie kciuki. Zupełnie jak… Hitchcock. Myślał szeroko. Myślał kinem, nie telewizją).

To Alfred Hitchcock miał o nim powiedzieć, że nie zna drugiego reżysera tak zakochanego w ludzkiej twarzy. Jeśli charakterystyczne spojrzenie prosto w oczy bohaterom, widzom, w istocie kinu samemu w sobie, nie starcza – trudno. Reżyser i tak nie pasuje do żadnego porządku. W końcu nie kręcił „films” lecz „pictures”. I tak je tytułował. Nigdy „a Jonathan Demme film”, zawsze: „a Jonathan Demme Picture”.

Choć przecież nigdy nie były wyłącznie jego. Nieodmiennie tworzył je z mniej więcej tym samym, wykrystalizowanym z biegiem lat zespołem: wspomnianym autorem zdjęć Takiem Fujimoto, montażystą Craigiem McKayem, scenograf Kristi Zeą, kostiumograf Colleen Atwood, dźwiękowcami: Tomem Fleischmanem i Christopherem Newmanem, producentami: Kennethem Uttem, Edwardem Saxonem, Ronaldem Bozmanem i Gary Goetzmanem.

Był wierny także aktorom, nie tylko tym, którzy u niego rozkwitli (Mary Steenburgen, Denzel Washington, Thandie Newton, Kimberly Elise), pamiętał o tych, dla których nikt inny nie znajdował miejsca. Paul Lazar, Charles Napier, Tracey Walter, Ted Levine, Obba Babatundé,  Anna Deavere Smith, LisaGay Hamilton, Bill Irwin…

Nie będzie więcej jego filmów.

Pozostaje odsłuchać na jego cześć Streets of Philadelphia Bruce’a Springsteena. Teledysk nakręcił wespół z przedwcześnie zmarłym siostrzeńcem, Tedem Demme. Wszelkie znaki na niebie i ziemi (oraz komediodramat Piękne dziewczyny) wskazywały, że jego nazwisku ujmy by nie przyniósł.

Jeszcze słowo o następcy. Reżyser Paul Thomas Anderson podkreśla, że Demme jest dla niego mistrzem. Wzorem. Nie sposób dostrzec podobieństwa. Zatem… dobrze mu idzie.

Ale pustki po zmarłym reżyserze nie sposób wypełnić.

W kinie najbardziej będzie brakowało jego… współczucia. Dla wszystkich. Jeśli o kimś śpiewają Rolling Stones w Sympathy for the Devil, to właśnie o nim. Demme miał współczucie dla diabła. Ów potwór, antagonista, przeciwnik, zło, u niego przyjmowały ludzkie oblicze. Obojętne, czy reprezentował je nie mogący pogodzić się ze swoją płcią i zabijający z tego powodu Buffalo Bill (Ted Levine w Milczeniu…); ludzie, którzy ze strachu przed AIDS winnymi czynią homoseksualistów (m.in. Jason Robards w Filadelfii); nawiedzona przez ducha dziewczyna (Thandie Newton w Pokochać); wysoko postawiona senator, która by objąć prezydencki tron urządza swemu synowi pranie mózgu (Meryl Streep w Kandydacie) bądź matka obwiniająca córkę o śmierć dziecka (Debra Winger w Rachel…). Widz współczucia dla nich nie miał. A teraz ma.

Coraz trudniej kochać Hollywood otumanione szybkimi i wściekłymi avatarami superbohaterskich transformerów z Karaibów. Bez Jonathana Demme i Curtisa Hansona będzie jeszcze trudniej.

REKLAMA