search
REKLAMA
Zestawienie

GRZESZNE PRZYJEMNOŚCI PRZED EKRANEM. Złe filmy, które KOCHAMY

Odys Korczyński

2 kwietnia 2019

REKLAMA

Botoks (2017), reż. Patryk Vega

Nie ma co, cała śmietanka polskich aktorów młodego pokolenia pokazała, że potrafi grać na jednolitym, gównianym poziomie (Stramowski wszedł tu na sam Parnas gównowybitności), idealnie dostosowanym do technicznego i merytorycznego poziomu filmu. To stwierdzenie jednak wcale nie tłumaczy ogromnego sukcesu Botoksu wśród widzów. Abstrahując od ilości zniesmaczonych Vegą przeciwników, gdyby zwolenników nie było równie wielu, film nigdy by się nie znalazł w tym zestawieniu. O czym to świadczy? Że publika jest spragniona nowego spisku? A może to tylko prostacki film stworzony wyłącznie dla ultrakatoprawaków, którzy potrzebują czerpać chorą przyjemność z oglądania umierających w metalowej misce abortowanych płodów? Po głębszym zastanowieniu tak jednoznaczną, ideologiczną miarą jednak bym nie oceniał tych milionów odbiorców Botoksu. Vega odniósł sukces, bo nakręcił tanim kosztem historię na nowo formatującą społecznych wrogów. Znalazł sposób, jak zbić kasę na polskim i lepkim gruncie, na którym lecące z ekranu kurwy i prostaccy bohaterowie kiełkują nie od dziś lepiej niż zmuszające do namysłu przenośnie i abstrakcje. Sukces Vegi osobiście definiuję tak: jeśli przykładowo na moim osiedlu w dużym, historycznym mieście ludzie nie potrafią się nauczyć, że śmieci wyrzuca się do kosza, a nie zostawia je pod koszem, to zupełnie jest dla mnie oczywiste, że taki Oświeciński albo Habior u Vegi do nich trafi – znacznie lepiej niż np. poczucie obowiązku wyborczego, zatrzymywanie się na zielonej strzałce albo inne niczemu niesłużące wymysły. Nażreć się, poruchać i iść spać – oto filozofia twórczości Vegi.

Polskie komedie romantyczne – Nie kłam, kochanie (2008), reż. Piotr Wereśniak, Planeta singli (2016), reż. Mitja Okorn, Listy do M. (2011), reż. Mitja Okorn i inne w tym stylu

Podobnie jak kino katastroficzne, ten gatunek również ma swoje charakterystyczne cechy, będące jednocześnie jego największymi bolączkami, a pomimo tego miliony osób, zwłaszcza kobieca część widowni, uwielbiają filmy spod znaku „stylowej Warszawki”. No właśnie, jednym z ważniejszych elementów decydujących o „wyglądzie” tych filmów są warszawskie wieżowce, nocne kluby, restauracje i apartamenty urządzone tak sztucznie i bezosobowo, jakby przeszły home staging u Marii Semczyszyn. Scenografią ich nazwać nie można, co najwyżej tłem pod wynajem do masowej produkcji filmów. Kolejną cechą gatunkową polskich komedii romantycznych jest brak autorskiej muzyki. Królują składanki zachodnich przebojów. Tak jest pewnie taniej i romantyczniej ze względu na osłuchanie publiki z popularnymi kawałkami. Może też istnieją jakieś listy przebojów na portalach stockowych pod wynajem dla twórców tego typu filmów? Wielowątkowość również wyróżnia ten rodzaj komedii. Zwykle owe wątki gdzieś pod koniec się splatają, tworząc happy end. Najważniejszą jednak cechą wspólną polskich komedii romantycznych jest jakość gry aktorskiej. Tutaj zwłaszcza Marta Żmuda Trzebiatowska, Roma Gąsiorowska i Piotr Adamczyk prześcigają się, kto z nich zagra gorzej. Mimo tych wszystkich wad i daleko posuniętego marzycielstwa w oddawaniu realizmu życia osobistego Polki i Polacy uwielbiają patrzeć, jak na dużym ekranie kocha się i przeżywa bolesne rozstania bogata klasa średnia aspirująca do bycia europejską, loftowobiznesową, weekendowo hipsterską elitą.

Ludzie pod schodami (1996), reż. Wes Craven

Akurat ten film już kiedyś recenzowałem i kto wie, czy nie dlatego teraz uświadomiłem sobie, że choć może on być znakomitym przykładem dzieła z wieloma błędami w scenariuszu, jak i w technicznej realizacji i drewnianej grze aktorskiej, to mimo to widzowie pokochali tę charakterystyczną dla Cravena tanią formę horrorów klasy B., bo jest spójna, konsekwentna i co najważniejsze nie stawia na generowanie strachu tak usilnie jak klasyczne horrory. W tym sensie daje wytchnienie i nieco oswaja cierpienie, dewiacje seksualne i śmierć. Jak świadczy taki odbiór dzieła o nas, widzach, to inna sprawa. Jest dla mnie jasne, że nim właśnie Wes Craven zjednał sobie widzów. Nie mam wątpliwości, że jest on legendarnym reżyserem i reanimował za sprawą m.in. Krzyku umierający gatunek slasherów, tworząc coś w rodzaju postmodernistycznego horroru, który ma nie tylko wymiar gore, lecz także całkiem realnego i śmiesznego pastiszu. Należy jednak zadać sobie pytanie, czy takie potraktowanie przez Cravena przemocy na ekranie nie pokazuje czegoś ważniejszego, co aksjologicznie góruje nad faktem odświeżenia gatunku slasherów. Brutalność okazywana widzowi w żartobliwej formie powoduje, że jest on przekonany, że takie zło wcale nie jest takie odrażające jak np. u Ruggero Deodata. Podczas gdy w takim Krzyku Neve Campbell zostaje poprawnie zasłonięta, gdy ściąga stanik, nikt nie protestuje, gdy padają kolejne zakrwawione trupy. Skoro to pastisz, cycki również powinien dosięgnąć. Chociaż mam sentyment do wielu filmów Cravena (m.in. Koszmar z ulicy Wiązów, Wzgórza mają oczy), po głębszym namyśle dochodzi do mnie, że taka forma horroru nie jest dla mnie autentyczna, zwłaszcza gdy pojawia się w pełnym technicznych dziur, tanim filmowym opakowaniu. Wolę przed ekranem naprawdę się bać zła, które niszczy moją strefę komfortu oraz radykalnie wykracza poza moją świadomość, że jestem bezpieczny i śmieję się z tego, co nieodwracalne i straszne. W naszej coraz bardziej relatywizującej się kulturze powinniśmy co jakiś czas przypominać sobie, że zła w postaci osobowej lepiej nie spotkać w ciemnym zaułku, bo radykalnie zaboli. W tym sensie jak dla mnie Wes Craven pomógł slasherom umrzeć, robiąc z nich tanie, metarefleksyjne filmy o poważnych, strasznych filmach.

Tak wiele filmów pozostało. Chociażby Flash Gordon, Uciekinier, Skanerzy, Amerykański ninja, Seksmisja, Powidoki, Wojna polsko-ruska i mnóstwo innych lepszych lub gorszych produkcji, lecz przede wszystkim emocjonalnie przez widzów przecenionych z różnych względów. Jak widać, ludzka skłonność do subiektywnych wyborów nie trzyma się żadnych granic, a już na pewno nie tych wytyczonych przez obiektywne zasady sztuki filmowej. Na koniec szczególnie gorące pozdrowienia wysyłam do Tommy’ego Wiseau

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor