Znane i LUBIANE filmy SCIENCE FICTION oparte na IDIOTYCZNYM pomyśle
W kinie nie zawsze chodzi o sens. Natomiast zawsze chodzi o emocje (te z rodzaju krzepiących i pozytywnych). Jeśli się je wzbudzi, seans zaliczamy do udanych. Nawet pomimo faktu, że to, co przed momentem obejrzeliśmy, było głupie i nielogiczne. Science fiction dość często dostarcza tak sprzecznych wrażeń. Oto kilka przykładów.
„Mad Max: Na drodze gniewu”
Nie powiem, żeby mnie film George’a Millera nie poruszył. Podczas kinowego seansu miałem wrażenie obcowania z czymś wyjątkowym i przede wszystkim udanym, wymykającym stereotypowi marnych powrotów po latach do dawnych serii. Być może właśnie dzięki sukcesowi Na drodze gniewu na nowo wybuchła potrzeba odświeżania staroci i otrzepywania z kurzu starych bohaterów. Ale bądźmy szczerzy. Czwarte dziecko George’a Millera w serii Mad Max oparte jest na tak zatrważająco cienkim scenariuszu, że głowa mała. Cały film można bowiem skrócić do wymownego stwierdzenia, że bohater ucieka, tylko po to by… zawrócić. Oczywiście, to właśnie dzięki tak brzmiącemu pomysłowi mogły zaistnieć widowiskowe rajdy, pościgi i wysokooktanowa akcja, ale gdy się z tego brudu obmyjemy i świąd spalin opadnie, to przecież w głowach pozostaje jedynie ta prosta linia, po której bohater się porusza, bez żadnych skoków w bok. No chyba że w ramach ukłonu w stronę kobiet, tu się zgodzę.
„W stronę Słońca”
Widowisko Danny’ego Boyle’a celowało w sympatyków tego rodzaju kina SF, którzy lubią jajka gotowane na twardo, a fantastykę podawaną z dużą dozą prawdopodobieństwa. Innymi słowy, Sunshine to hard SF. Przynajmniej z wyglądu – stylistycznie zapewniono, że film spełnia wszelkie warunki nowego realizmu w kinie. Natomiast na poziomie scenariusza otrzymaliśmy jako widzowie taką bzdurę, że nie da się podejść do niej poważnie, zwłaszcza gdy się nad nią pochylimy. Film wciąga, bohaterowie angażują, więc łatwo jest zapomnieć o tym, że jakkolwiek atrakcyjnie ta wyprawa ku Słońcu brzmi i wygląda, nie mogłaby ona mieć miejsca. Muszę tłumaczyć dlaczego? Spaliliby się na popiół – dlatego. Ale to tylko jedna z wielu naukowych bzdurek, które w filmie są, ale, co wielce zaskakujące, nie potrafią przeszkodzić w seansie.
„Armageddon”
Kultowe już widowisko Michaela Baya to kolejny przykład kina, które skutecznie mami nas nałożoną na nasze oczy iluzją. To, że Armageddon jest filmem głupim, dało się zauważyć jeszcze w trakcie seansu, bo konwencja, na jakiej film się opiera, jest mocno pozorancka. Jak się okazuje, nawet gwiazdy filmu dostrzegają po latach jego idiotyzmy. Ben Affleck w niesławnym komentarzu przyznał, że przecież znacznie łatwiej byłoby nauczyć astronautów technik wiercenia, niż wysyłać w kosmos speców od wierteł, bo to drugie rozwiązanie znacznie, ale to znacznie podnosi ryzyko porażki. Cały myk w tym, że owo ryzyko podnosi atrakcyjność seansu, dlatego właśnie Armageddon oglądało się i ogląda do dziś na krawędzi fotela. Pomimo wylewającego się z ekranu nonsensu. Więc się ku*wa zamknij Ben, jak odparł do aktora sam reżyser.
„Nowy początek”
Denis Villeneuve – kolejny sztukmistrz i iluzjonista współczesnego kina, który potrafi skutecznie odwracać uwagę od sensu lub jego braku. Diuna jest piękna, ale stanowi tylko wstęp większej całości, Blade Runner 2049 jest cudowny, ale nosi znamiona substytutu oryginału. Jaki jest z kolei Nowy początek, najbardziej świeże science fiction w filmografii reżysera? Okazuje się, że niewiele lepsze, bo – owszem – jest to film niemniej wysmakowany, wciągający, ale pozostawiający widza z uczuciem zagubienia. Nie tyle tożsamego z tym, co odczuwała bohaterka, ile związanego z tym, co zaserwowali nam scenarzyści. Ja tego całego pomysłu na język kosmitów będący jednocześnie metodą na podróże w czasie KOMPLETNIE nie kupuję, dla mnie to jest nadęte, brzmi nadto skomplikowanie, jest szyte bardzo grubymi nićmi i nie trafia do celu, którym w tym wypadku było wywołanie uczucia wow finałem i ogólnego spełnienia. Bo – owszem – efekt zaskoczenia udało się tu uzyskać, ale było one bliższe raczej tego wymownego „WTF”, czyli „co ty mi tu próbujesz sprzedać, Denis”. Im więcej lat mija od seansu filmu, tym bardziej nie chce mi się z tego powodu do niego wracać.
„Terminator”
To jeden z moich ulubionych filmów science fiction, zresztą jest kultowy, więc nie tylko ja darzę go sympatią. I zawsze, podkreślam, ZAWSZE, podczas ponownego seansu zastanawiam się nad jedną kwestią. Jak to możliwe, że skonfliktowane z ludźmi maszyny, dysponujące technologią podróży w czasie, wysyłają do przeszłości terminatora w celu eliminacji kobiety, która urodzi przyszłego przywódcę ruchu oporu, JEŚLI cała ta draka ma miejsce właśnie za sprawą tego, że w ślad za terminatorem podąża też ludzki wysłannik, który chroniąc kobietę, jednocześnie… płodzi jej syna. Przecież to się nie dodaje. Ale idźmy o krok dalej. W drugiej części maszyny nie dają za wygraną, bo wysyłają do przeszłości terminatora, któremu dają do wykonania już konkretniejszą misję, zaprogramowują go na eliminację samego Johna Connora. Po pierwsze – mogli zrobić to już za pierwszym razem albo cofnąć się do momentu, gdy John będzie jeździł w wózku, a nie motorem, wówczas łatwiej byłoby go namierzyć. Zawsze jednak na końcu tego dochodzi do mnie, że przecież nic z tego by się nie zadziało, gdy to Kyle Reese nie wsadził… nie dodał czegoś od siebie, a on z kolei pojawia się w tej historii dlatego, że maszyny… I kółko Terminatora kręci się przez sześć części, czyniąc ją jedną z najbardziej absurdalnych serii SF w historii kina.
„Ciche miejsce”
Jeśli naprawdę uwierzyliście w koncept, że tej rodzinie, żyjącej w postapokaliptycznym świecie, udało się bezpiecznie przetrwać, żyjąc na nieustannie włączonym trybie „mute”, to zastanówcie się jeszcze raz. Film to tylko wycinek ukazanej rzeczywistości. A pomiędzy tymi atrakcyjnie wyglądającymi scenami, w których bohaterowie zachowują ciszę, by nie wzbudzać zagrożenia krwiożerczych potworów, musiała przecież zaistnieć proza życia. Nikt z rodzinki nie rozbeczał się w niekontrolowany sposób (te dzieci były kiedyś małe, tak tylko chciałbym zauważyć) lub nie poniosły go emocje? Nic nigdy nikomu z rąk nie wyleciało? Na litość boską, nikt nigdy nie pierdnął? Bzdura Panie Krasinski, bzdura. Ale, przyznaję, ciekawie zademonstrowana.
„Bez twarzy”
John Woo nigdy nie był ekspertem kinowej wiarygodności. Co to, to nie. Jego przesiąknięte akcją filmy zawsze działały na efekcie hiperboli, świadomie naginając zasady świata rzeczywistego w celu uzyskania jak najbardziej wystrzałowego wrażenia. Bez twarzy jest, nomen omen, twarzą tego stylu. Jakkolwiek byśmy nie patrzeli na ten kultowy już film sensacyjny z elementami SF, to trudno nie odnieść wrażenia, że aktorstwo aktorstwem, pomysł ciekawy i płynie na nim cała fabuła, ale coś tu przecież nie gra. Co? Ano właśnie, technologia przeszczepu twarzy pasującej do konkretnej głowy to przecież absurd czystej maści. Całkowicie pomija on przecież fakt, że twarz twarzą, ale nie ona tylko stanowi o naszej identyfikacji, zwłaszcza cielesnej, bo robi to CAŁE ciało. Co z tego, że wytniemy komuś mordę i wkleimy na cudzy łeb, jeśli ciało zostanie bez zmian, a co za tym idzie, raczej nietrudno będzie się zorientować, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. A raczej na pewno oszustwo w tym zakresie wyczuje ktoś z bliskiego otoczenia Cage’a lub Travolty. Do tego oczywiście dochodzi też fakt niedopasowania głosowego, ale nie jestem pewien, czy akurat tego jakoś twórcy nie wyjaśnili, w sposób bliski absurdom powszechnego modulowania głosu obecnemu w serii Krzyk.
„Matrix: Reaktywacja”
Będę nieobiektywny – kocham serię Matrix w taki sposób, w jak kocha się babcię, która jest, jaka jest, ale daje dużo ciepła. Mam z tą serią dobre skojarzenia, uwielbiam jej temat, metafory, wykonanie, akcję i zawsze dobrze się przy niej bawię. Pierwszą część uważam za wzór fantastyki niedościgniony, sequele wyszły dość marnie w porównaniu do niej, co nie znaczy, że nie dają frajdy, bo dają (czwarta też). Ale taka Reaktywacja – która jest częścią tej serii zdecydowanie najbardziej widowiskową, przesiąkniętą akcją – oparta jest jednak na dość lichej fabule, żeby nie powiedzieć pretekstowej. Trochę przypomina ona grę komputerową, w której Neo pokonuje kolejne poziomy wtajemniczenia, tu pokonując bossa, tu zdobywając klucz, tu stawiając czoła zastępom wrogów, by finalnie usiąść na fotelu i pogadać z Architektem, który zamiast wyprostować, komplikuje tylko całą sprawę.
„Transformers”
Mam problem z tą serią, polegający na tym, że według mnie o wiele za daleko jest w niej posunięta humanizacja tytułowych robotów. Do czasu, jak Transformers funkcjonowały w przestrzeni dziecięcej, dawało się uznać, że można kit w postaci mrugających robotów wciskać bez większego problemu, ale filmy poszły jednak o krok dalej. Zamieniły tę, co tu nie mówić, mocno umowną, kiczowatą historyjkę w coś realistycznego. A roboty z kosmosu, które zachowują się i wyglądają tak, jakby były człowiekiem z blachy, zostały na swoim miejscu. Ludzie to kupili, bo wizualnie Transformers zaproponowali wówczas naprawdę nową jakość. Ale mnie ta głupota, na podstawie której mam uwierzyć w istnienie pozaziemskiej, obcej nam cywilizacji mechanicznej, której przedstawiciele mają dłonie, palce, powieki, a ich twarze cechuje mimika… No nie umiem oglądać tego bez uśmiechu politowania.
„Riddick”
Udany to był powrót do historii Riddicka. Ale chyba tylko dlatego, że został on zaprojektowany na wybitnie bezpiecznych, sprawdzonych warunkach. Riddick to film, który funkcjonuje na linii najmniejszego oporu. Wracamy do naszego ulubionego bohatera poprzez umieszczenie go w boleśnie wyświechtanym schemacie fabularnym, wedle którego grupka śmiałków, w tym wypadku wyraźnie nonszalanckich, jest skrupulatnie eliminowana przez zagrożenie z zewnątrz, w tym wypadku wynikające akurat ze strony głównego bohatera – ofiary przeistaczającej się w łowcę. Chwalę Vina Diesela i Davida Twohy’ego za ten powrót, bo dał mi on dużo frajdy, lubię ten film, ale trudno mi inaczej określić fabułę trzeciej części niż jako coś, co już w kinie widziałem tysiące razy, i coś, co jest leniwą próbą nawiązania do kultu Pitch Blacka. Jeśli sequele mają działać na zasadzie „więcej, mocniej”, to w Riddicku mamy wręcz do czynienia z odwrotnością tej zasady, co niekoniecznie musi stanowić tu problem.