Filmy z lat 90., które są LEPSZE niż zapamiętaliśmy
Jak często zdarzyło wam się zmienić opinię na temat jakiegoś filmu, który widzieliście w przeszłości? Znajdzie się kilka lub nawet kilkanaście takich tytułów, prawda? Chociaż najczęściej zmiana postrzegania jakiejś produkcji działa na tej niekorzyść, to istnieją również takie kinematograficzne twory, które niczym wino zyskują z czasem na wartości. W niniejszym zestawieniu wymienię filmy z lat 90., które wcześniej postrzegałem jako tzw. gnioty, ale z wiekiem dojrzałem w nich coś, co spowodowało, że zmieniłem o nich zdanie i dziś oceniam je zdecydowanie wyżej.
„Spawn” (1997)
1997 był rokiem premier wielu przełomowych dla historii kina tytułów. Titanic, Gra, Piąty element, Kontakt, Gattaca, kolejny Obcy czy kolejny Park Jurajski to zaledwie kilka filmów, które we wspomnianym czasie znalazły się na dużym ekranie. Tymczasem jedną z najbardziej wyczekiwanych produkcji 1997 roku był niejaki Spawn. Wszystko dlatego, że Spawn był ekranizacją serii niezwykle popularnych komiksów autorstwa uznanego już wtedy rysownika Todda McFarlane’a. Chociaż omawiana produkcja, której reżyserii podjął się Mark A.Z. Dippé, zwróciła się w kasie dwukrotnie, to zarówno przez widzów, jak i krytyków została dosłownie zmieszana z błotem. Dostało się aktorom, scenarzystom oraz chyba najbardziej specom od efektów specjalnych. Ja Spawna nie oglądałem w 1997 roku. Zrobiłem to kilka lat po premierze i pamiętam, że nie byłem z tego seansu zadowolony. Do filmowej wersji przygód mocno podpieczonego pułkownika Ala Simmonsa wróciłem zupełnie przypadkowo całkiem niedawno. Podczas szukania tytułu na jakiś weekendowy wieczór zauważyłem, że na okładce DVD Spawna znalazł się cytat z recenzji Rogera Eberta, który twór Marka A.Z. Dippé’go określił jako niesamowity. Nie zastanawiając się zbyt długo, wsunąłem płytkę do odtwarzacza i po latach powtórzyłem seans Spawna. Nadal twierdzę, że pod względem fabularnym produkcja ta stanowi potworny bałagan i festiwal niedorzecznych niedopowiedzeń. Moja ocena Spawna zmieniła się jednak na plus, jeżeli chodzi o grę aktorską oraz efekty specjalne. Spawn łączy doskonałe, świadomie kampowe elementy z tymi totalnie absurdalnymi i nieudanymi. Jest jednocześnie, jak napisał Roger Ebert, niesamowity pod względem efektów specjalnych, jak też po prostu tragiczny. Podsumowując, obecnie ekranizacja komiksów McFarlane’a z 1997 roku jawi mi się przede wszystkim jako pomysłowy eksperyment i spoglądam na nią dużo łaskawszym okiem.
„Telemaniak” („The Cable Guy”, 1996)
Jedną z największych aktorskich gwiazd kina lat 90. był bez wątpienia Jim Carrey. Ten obdarzony twarzą z gumy komik zyskał ogromną popularność za sprawą ról pociesznych głupoli lub fajtłap, którym trudno było nie kibicować. W 1996 roku Ben Stiller postanowił poszerzyć filmowe portfolio Carreya i zaproponował mu rolę Chipa Douglasa, faceta od kablówki. Większość odbiorców w tamtym czasie (w tym także ja) spodziewała się, że Telemaniak będzie kolejnym festiwalem prześmiesznych wygłupów Jima. Czy tego nie otrzymaliśmy? Ależ otrzymaliśmy! Nikt z nas nie był jednak gotowy na to, że wspomniane wygłupy najpopularniejszego wówczas komika świata mogą być podszyte także mrokiem oraz jakiegoś rodzaju smutkiem i poza śmiechem wywoływać na grzebiecie ciary konsternacji oraz niepokoju. Chociaż Telemaniak nie okazał się ostatecznie kasową bombą, nieprawdą byłoby napisanie, że ten odnotował sukces. Jeśli podobnie jak ja mieliście raczej negatywne wspomnienia związane z pierwszym seansem drugiego pełnometrażowego filmu Bena Stillera, to naprawdę wystarczy jedynie go powtórzyć. Dziś bowiem zdecydowanie łatwiej jest zrozumieć Telemaniaka, a wręcz dostrzec w nim elementy profetyczne. Łatwiej również docenić wspaniałą rolę Jima Carreya. Głupio mi, że jakieś 15 lat zajęło mi zrozumienie, że Chip Douglas stanowi jedno z najważniejszych wcieleń Carreya w jego całej filmografii. Na swoją obronę dodam jedynie, że nie tylko ja tego nie zauważyłem. Wszystko dlatego, że Telemaniak to jeden z tych filmów, które wyprzedzają swoje czasy.
„RoboCop 2” (1990)
Z drugiej połowy lat 90. cofnijmy się do samego ich początku. To właśnie bowiem wtedy swoją premierę miała kontynuacja jednego z najbardziej niespodziewanych hitów kina akcji lat 80.: RoboCopa. To sequel, którego chciał sam Paul Verhoeven, ale nie tak szybko, jak pragnęłą tego wytwórnia Orion Pictures. Wobec powyższego reżyserem RoboCopa 2 został Irvin Kershner, rzemieślnik i prawdziwy hollywoodzki specjalista od kolejnych części popularnych filmów. Jak mu poszło w przypadku Alexa Murphy’ego? Kiedyś myślałem, że źle, dziś nie jestem już wobec jego filmu tak negatywnie nastawiony. Zrozumiałem bowiem, że udane sequele wcale nie muszą wymyślać koła na nowo. Irvin Kershner jest reżyserem doskonale rozpoznającym style filmów, które kontynuuje, a RoboCop 2 jest tego ostatecznym dowodem. Wydaje się, że sequel hitu Verhoevena niczym gąbka wchłonął to, co stało za sukcesem pierwowzoru. Wciąż mamy więc do czynienia z ostrą jak nóż satyrą, ekstrawagancką akcją oraz niezwykle mroczną atmosferą. Dodajcie do tego udaną, jak na tamte czasy, scenę ostatecznego pojedynku RoboCopa z drugim RoboCopem, a otrzymacie naprawdę niezłą kontynuację. Myślę, że brak pozytywnego spojrzenia na film Kershnera wynika wyłącznie z tego, że nikt właściwie nie wiedział, czego chce od kolejnych części RoboCopa. Wystarczy spojrzeć na trzecią odsłonę jego przygód, aby zrozumieć, że najlepszą strategią było właśnie to, co zrobił Kershner, czyli powielanie udanych motywów z jedynki.
„Rocky 5” (1990)
Doskonale pamiętam, jak pod koniec lat 90. wypożyczyłem z lokalnej wypożyczalni wszystkie części Rocky’ego. Było to moje pierwsze spotkanie z legendarnym Włoskim Ogierem. Z wypiekami na twarzy oglądałem kolejne etapy jego bokserskiej kariery. Po czwartej części Rocky’ego byłem wniebowzięty. To musiało być coś niesamowitego i inspirującego dla każdego dojrzewającego dzieciaka oraz dla wszystkich dorosłych dzieci na świecie – pomyślałem. Pamiętam, że byłem niezwykle podniecony faktem, że przecież do obejrzenia mam jeszcze jedną, piątą odsłonę Rocky’ego. To, co wtedy zobaczyłem, całkowicie mnie jednak rozczarowało. Balboa nie przypominał siebie, był jakiś taki… zwykły, biedny. No i nie stanął na ringu w walce o błyszczący pas. Do Rocky’ego 5 wróciłem dopiero przy okazji premiery filmu Rocky Balboa (2006). Wtedy zrozumiałem, że piątka była zdecydowanie lepsza, niż to zapamiętałem. Owszem, nadal trudno było mi pojąć, jak to możliwe, że wielokrotny mistrz świata praktycznie z dnia na dzień stracił cały majątek, że Paulie był aż tak naiwny oraz łatwowierny i że Rocky przez cały czas nie zauważał perfidności Tommy’ego Gunna. Wady te nie przesłoniły mi jednak niezwykle mądrego przesłania, które ten film pragnie widzom przekazać, a które to doskonale wpisuje się w historię życia bokserskiego mistrza. Jest jeszcze jedna rzecz, którą warto w kontekście Rocky’ego 5 zaznaczyć. Produkcja ta nieświadomie bowiem sprawiła, że zarówno Rocky Balboa, jak i spin-offowy cykl Creed odniosły ogromny sukces.
„Armageddon” (1998)
Koniec lat 90. oraz początek dwutysięcznych był okresem, w którym kształtowała się moja filmowa świadomość i wrażliwość. Należałem wtedy do osób, które poszukiwały w kinie czegoś ambitnego, mądrego, alternatywnego, może nawet nieco snobistycznego. Armageddon był tego wszystkiego kompletnym zaprzeczeniem. Gardziłem więc tym bombastycznym, przepełnionym patosem, odkupieniem, poświęceniem i romantyzmem superhitem Michaela Baya, a gdy słyszałem gdziekolwiek słynne I Don’t Want to Miss a Thing Aerosmith to dosłownie mnie mdliło. Jak wiele straciłem, pojąłem w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku, kiedy po raz pierwszy ujrzałem pierwszą część Piratów z Karaibów. Dotarło do mnie wtedy, że kino to także rozrywka i nawet jeśli film po brzegi wypełnia tandeta i/lub brak logiki, ale mimo wszystko świetnie się na nim bawisz, a dodatkowo w odpowiednim momencie zapłaczesz nawet nad losem jego bohatera/bohaterów, to chyba jednak należą się tej produkcji twórcom oklaski. Wróciłem więc do Armageddonu i bawiłem się setnie. Śmiałem się, płakałem, obgryzałem paznokcie, podskakiwałem podczas kolejnych eksplozji. Zupełnie nie zwracając uwagi na wszystkie te głupotki, których w tworze Baya jest chyba więcej niż wspomnianych wybuchów, zobaczycie w nim czystą radość z tworzenia kina. Chociaż podobno na nakręcenie Armageddonu Michael Bay i ekipa mieli zaledwie 16 tygodni.
„Jackie Brown” (1997)
Quentina Tarantino nie trzeba oczywiście nikomu dziś przedstawiać. Przedstawiać natomiast wciąż należy Jackie Brown, czyli tytułową bohaterkę trzeciego filmu twórcy Pulp Fiction. Nie bez przyczyny wspomniałem przed chwilą o Pulp Fiction. To bowiem za sprawą tej produkcji (oraz pośrednio przez Prawdziwy romans i Wściekłe psy) przez długie lata film Jackie Brown jawił mi się jako najmniej ciekawy w portfolio tego uznanego reżysera. Wszystko dlatego, że oglądając kiedyś Jackie Brown z wypiekami na twarzy czekałem na charakterystyczne dla Quentina Tarantino ultrabrutalne wstawki, zabawy konwencją czy sztubacki humor, zamiast skupić się na sednie tego dzieła, czyli na jego treści. Po ponownym, zdecydowanie bardziej świadomym, seansie Jackie Brown pojąłem jak bardzo dojrzały, mądry i wyważony jest to film i jak jeszcze lepszym twórcą mógłby być Quentin Tarantino, gdyby tylko powściągnął nieco swoje skłonności do efekciarstwa na rzecz rozwoju postaci oraz bardziej realistycznych fabuł.