GANG PROMETEUSZA. Najbardziej NIEZROZUMIANE filmy XXI wieku
Strażnicy (2009), reż. Zack Snyder
Podobne wpisy
Zanim Snyder zaczął kręcić filmopodobne produkty typu Człowiek ze stali czy Batman v Superman, czyli kino niskich lotów pokroju serii Avengers, zrobił arcydzieło gatunkowe, które, o dziwo, przeszło bez echa. Stało się tak, ponieważ w tamtej rzeczywistości ani widzowie, ani krytycy nie rozumieli, co oznacza „dobry film superbohaterski”. Najbardziej bolesne jest jednak to, że nadal nie rozumieją, skoro grubą kasę zbierają takie chały w porównaniu ze Strażnikami. Martin Scorsese miał dużo racji. Współczesnym filmom superbohaterskim brak autentycznego przekazu innym ludziom namacalnego ludzkiego doświadczenia. W parku rozrywki nie jest to konieczne – tak może się wydawać. Nie doceniamy jednak wpływu filmu na kształtowanie pokoleniowej świadomości, a jednocześnie utyskujemy na to, że ludzie zatracają wrażliwość na doświadczanie półtonów życia. Wracając do Zacka Snydera i Strażników, to film usiany teoriami, nawiązaniami i gotowymi interpretacjami. Superbohater w wydaniu Snyderowskim jest w pewnym sensie ułomny poprzez swoje superbohaterstwo, bo ciągle musi je przeciwstawiać swojemu człowieczeństwu. W tym sensie nie znajdziemy w Strażnikach jednoznacznych i patetycznie oddanych sprawie postaci, lecz doświadczonych ludzi, którzy przyjęli na siebie rodzaj piętna czy też balastu jako cenę za ochronę świata, mimo że ten nie za bardzo chce się im odwdzięczyć.
Znajdziemy natomiast mnóstwo autentyzmu w opowiadaniu fantastycznych historii, a więc przemoc, seks, wulgarny język, ale też mądrą refleksję nad sytuacją polityczną, relacją człowiek–państwo, miłością i ogólnie życiem. Avengersi pod tym względem przy Strażnikach przypominają superbohaterskich prawiczków albo postaci stworzone do wyciągania pieniędzy od nastolatków. Teraz, kiedy piszę ten tekst, obok komputera leży książka Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa wydana przez Egmont, w twardej, masywnej oprawie, z wielkim pionowym napisem Strażnicy. Uwielbiam ją i czasem wracam do obłędnej historii z dziennika Rorschacha. Przeglądnąłem ją, żeby po raz kolejny przypomnieć sobie, jak dobrze udało się Snyderowi przenieść jej wizualny klimat na ekran. Widać to szczególnie w oświetleniu scen oraz dynamice rysunkowych ujęć. Same postaci również są odtworzone dość wiernie, z pewnymi wyjątkami, ale tu Snyder miał prawo dokonać modyfikacji, bo to jego autorska licentia poetica i nic widzom do tego.
Sucker Punch (2011), reż. Zack Snyder
Fetyszystyczny to obraz – feministki powiedzą, że seksistowski, chociaż to w rzeczy samej lewacki manifest kobiecej wolności zrealizowany przez mężczyznę. Mnie jednak taki seksizm odpowiada, co jest „naturalne” – zaczynam bać się tego słowa, bo dzisiaj nie wiadomo, która ze stron poczuje się urażona. Zauważam jednak w przypadku Sucker Punch, że mężczyźni zaczynają poprawnie politycznie ukrywać swoje zamiłowanie do kobiecej nagości i niezależnie od kontekstu udawać świętszych niż kamedulscy mnisi. A kontekst użytej formy seksizmu ma w Sucker Punch ogromne znaczenie. Podobnie można by się przyczepić do wizerunku faceta, który w filmie zwykle jest zboczeńcem, sadystą i generalnie sukinsynem jakich mało, przy czym nie spotyka się podobnych postaci wśród kobiet. Mamy jednak świadomość, że to hiperbola, na tle której łatwiej pokazać zmagania bohaterek. Podobnie jest z domniemanym seksizmem. Na jego tle lepiej widać kobiecą manifestację. To ostre przeciwstawienie dwóch światów, a osadzenie ponętnie ubranych dziewczyn w rolach typowo męskich bohaterów dodatkowo działa na nienawykłą do tego podświadomość. Wywołuje trudny do opanowania niepokój, wręcz sprzeciw, no bo jak to możliwe, żeby laski w pończochach i kusych spódniczkach potrafiły przeciwstawić się męskiej władzy.
Snyder mocno i ryzykownie eksperymentuje z formą. Pozwala filmowi rozgrywać się na aż trzech płaszczyznach – w nieco hiperrealistycznej, jednak wciąż racjonalnej rzeczywistości szpitala psychiatrycznego, podobnej, lecz nieco bardziej brutalnej burdelowego klubu i tej, do której przenosimy się, gdy Babydoll (Emily Browning) tańczy. Erotyczne ruchy stają się bronią bohaterki, a historie rozgrywające się na ekranie, mimo że pozornie niemające nic wspólnego z głównym wątkiem fabuły, są z nią ściśle związane – symbolicznie obrazują, co trzeba znieść, czego się wyzbyć i kim się stać, żeby uzyskać wolność jako kobieta. Trzeba walczyć ze smokami i rycerzami jak z trudnym do wyplenienia konwenansem. Trzeba zabijać hordy zasilanych parą Niemców, protoplastów nazistów, żeby cokolwiek zmienić w panującej władzy. Trzeba wreszcie unicestwić hordy robotów, żeby zrozumieć, że bez radykalnego poświęcenia niczego się nie osiągnie, gdy stawką jest wolność. Sucker Punch to neopunkowa wizja sfeminizowanej anarchii, gdyż, jak już wiemy z historii, ta zmaskulinizowana zawsze ponosiła sromotną klęskę. Widzowi może być jednak trudno przebić się przez formalizm produkcji do Snyderowskich zamysłów. Pod tym względem mam za złe reżyserowi, że nie postarał się bardziej, bo po co tworzyć manifesty, do których trzeba mieć listę rozkodowujących znaczenie haseł?