WYKLĘCI I ZJEDNOCZENI. Kilka uwag o nowym polskim kinie
Wobec społeczno-politycznych napięć, jakie mają miejsce od ostatnich kilku miesięcy, warto zastanowić się, gdzie jest kinematografia, która mówi o nas i za nas? Gdzie ta słynna polska bezkompromisowość, z taką chlubą przywoływana, gdy wspomina się kino przełomu lat 70. i 80.? Oczekiwania wobec artystów być może wynikają z wieloletniej oraz bogatej tradycji polskiej inteligencji, która nieraz lubiła rozdzierać szaty na torsie sztuki, by zademonstrować swoją niezgodę. Artyści przeciwko władzy, lud przeciwko władzy, władza przeciwko wszystkim… a jednak te trzy obozy tak rzadko spotykały się na jednej ścieżce ku przyszłości. Zarazem należy przypomnieć, że w czasach PRL nieprzypadkowo przez granicę przemycano właśnie drugoobiegowe biuletyny, a nie taśmy filmowe.
Polacy zawsze z dozą niepewności mówili o uwikłaniu sztuki filmowej w ideologię. Za bliskie było to skojarzeniom z postulatami realnego socjalizmu, a zarazem niejako ignorowano w ten sposób rodowód filmu jako dziedziny twórczej. Z jednej strony kinematografia długo musiała walczyć o społeczne i artystyczne uznanie. Patrząc na historię kina światowego z perspektywy czasu, jest to głównie historia manifestów, zwrotów, niezaspokojonego poszukiwania nowości, w skrócie: udowadniania, że jest się godnym miana sztuki. Jednak na początku film był głównie i przede wszystkim rozrywką dla zapracowanych mas, których teatr nie zapraszał w swe progi. Miał nie tylko bawić, a przede wszystkim opłacać się. Mitologizacja Hollywood, zahaczająca niekiedy wręcz o demonizację, jest wystarczającym argumentem, by uwierzyć, że jest to przede wszystkim wysoko rozwinięty przemysł, w którym chodzi o budżety. Skąd więc w tym wszystkim ideologia? Cóż, najczęściej kino starało się być blisko swojego odbiorcy – odpowiadać na nurtujące go problemy, przekazywać akceptowalne treści, a niekiedy nimi agitować, być jak najbardziej aktualnym, czyli oglądanym. Pamiętając o krótkich romansach z abstrakcjonizmem, niekiedy trzeba porzucić postromantyczne myślenie i przyznać rację ludowym porzekadłom, bowiem nieraz po prostu chodzi o pieniądze. Chociaż sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana niż standardowe narzekania na ekspertów PISF.
Nawet jeśli bywa się na tych seansach jedynie ironicznie i prześmiewczo, jest w tym akcie oglądania pewne poczucie dyskomfortu, kiedy co jakiś czas ktoś z publiczności pomrukuje „prawdę pokazują!”. O ile dyskusja wokół Pokłosia Władysława Pasikowskiego była dyskusją typowo ideologiczną (bo czy moja racja jest bardziej mojsza niż twoja jest twojsza?, cytując klasyka), o tyle przy Smoleńsku Antoniego Krauzego dominowały kwestie techniki i poetyki. Trudno było brać na poważnie film pełen tak kardynalnych błędów na każdym etapie produkcji. Nawet wierząc w rzekome spiski, nie można wybaczyć temu tytułowi zwyczajnego bycia szmirą. A jak pisała Pauline Kael, szmira robi nam apetyt na prawdziwą sztukę. Nie mamy w Polsce co prawda takich tradycji, jak chociażby kinematografia brytyjska, lubująca się w społecznej tematyce, ale to już jest sprawa smaku. Być może dlatego tak pobłażliwie potraktowano Historię Roja, steatralizowaną do granic możliwości bieganinę po lasach, że ponownie marketingowe novum nie zadziałało poprawnie – Jerzy Zalewski, reżyser, wystosował wszakże do Jacka Kurskiego dosyć jadowity i oskarżający o blokowanie tego wiekopomnego dla polskiej historii dzieła list. Znacznie lepiej ma się obecnie Wyklęty, który trafił na listę Konkursu Głównego rozpoczynającego się za kilka dni festiwalu w Gdyni. Dzieło to otacza nimb zadowolenia i trzeba przyznać, że jest to sprawnie zrealizowane kino, w którym należy docenić momenty czerpiące z gatunkowych rozwiązań. Jednak symbolizm nie jest obuchem, którym można bezkarnie okładać widzów.
Podobne wpisy
Na marginesie tych dywagacji pozostawiam twórców takich jak Przemysław Wojcieszek czy niegdyś Anka i Wilhelm Sasnalowie, którzy z politycznego zaangażowania najczęściej robili egzystencjalne dramaty. Ich filmy kierowane są do wąskiej, offowej publiczności lubiącej festiwalowy survival, gdzie każdy składnik dzieła stawia odbiorcy szereg wymagań. Filmy te są bardziej artystycznymi manifestami niż filmami.