Najbardziej NIEDOCENIONE filmy SCIENCE FICTION ostatniej dekady
Przyczyn, z powodu których poniżej zebrane produkcje nie osiągnęły spektakularnego sukcesu, jest wiele. Czasem te filmy pojawiły się nie w porę, to znaczy w sąsiedztwie innych filmów sci-fi, które już zdążyły zaskarbić sobie zainteresowanie widzów. Równocześnie miały znacznie mniejsze kampanie marketingowe. Niekiedy po latach reżyserowie wracali do tytułów niegdyś i wciąż kultowych i decydowali się nakręcić kontynuacje, a to spotykało się z protestami widzów i krytyków. Bo to, co kultowe, jest zarazem irracjonalne, a sequele i prequele naruszają te świętości z zasady, wnosząc nowe odpowiedzi na wydawałoby się retoryczne pytania. Wreszcie – to, skąd film pochodzi, ma kolosalne znaczenie. Trzeba mieć „dobrą” krew, żeby zrobić karierę w science fiction. Dobrą – znaczy amerykańską. Co mają począć np. filmy fantastyczne z Polski lub Federacji Rosyjskiej? A w tych krajach, rzadko bo rzadko, ale też znaleźć można perełki.
Niepamięć (2013), reż. Joseph Kosinski
Podobne wpisy
Podobnie jak w przypadku Chappiego, to, za co powinniśmy cenić Niepamięć w szczególności, to muzyka oraz forma wizualna. Historia jest dopiero na drugim miejscu, czasami przewidywalna, ckliwa, nachalnie superbohaterska, chociaż bardzo grywalna i niebanalnie, bez uwznioślonego słowotoku, opowiedziana. Czemu więc film nie zyskał prawdziwej sławy? Trafił na trudny rok dla mało znanych reżyserów, raczej specjalistów od krótkich form wypowiedzi filmowej niż długometrażowej pracy z żywymi aktorami. A konkurencja była silna, stworzona przez już wypróbowane w świecie filmu nazwiska, bo Grawitacja, Elizjum, Człowiek ze stali, Pacific Rim, Ona, Iron Man 3 to nie lada przeciwnicy. Od czasu do czasu jednak warto przypomnieć sobie ten wspaniale wykreowany świat w Niepamięci, coraz bardziej już zapomniany. Może niedługo Kosinski będzie miał kolejną szansę na stanie się tym razem naprawdę sławnym twórcą ze względu na premierę Top Gun: Maverick. Życzę mu tego i z niecierpliwością czekam na potraktowanie Tony’ego Scotta z szacunkiem, chociaż o to się właściwie nie boję. Póki co regularnie delektuję się na Spotify ścieżką dźwiękową oraz autorską twórczością grupy M83 i Susanne Sundfør.
Prometeusz (2012), Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott
Trudno dyskutować z przeciwnikami tych filmów, gdyż ich agresywny sprzeciw często nosi znamiona postawy irracjonalnej, a dodatkowo mocno zideologizowanej. Prometeusz ma ich więcej, natomiast Obcy: Przymierze jeszcze jakoś broni się pod względem liczby pozytywnych recenzji wśród widzów i krytyków, chociaż rewelacyjnie też nie jest. Są dwa koronne argumenty przeciwników tych produkcji, które wzajemnie się uzupełniają oraz dodają sobie energii – „Scott śmiał zrobić kontynuację Obcego i wyjaśnić jego genezę” oraz „obydwa filmy mają liczne dziury w scenariuszu”. Co ciekawe, większość filmów science fiction ma „liczne dziury w scenariuszu”, a historie w nich prezentowane nie wytrzymują solidnych analiz naukowych. Na marginesie zostawmy to, czy w ogóle muszą, bo przecież kino sci-fi ma przede wszystkim służyć rozrywce i rysowaniu ogólnych koncepcji popularnonaukowych. W przypadku jednak Prometeusza i Obcego: Przymierza te dziury to jedynie wymyk, bo widzowie, a raczej miłośnicy pierwszego Obcego, wykorzystuję]ą oskarżenia o nieścisłości w historii z powodu własnego zawodu, tego najważniejszego, że w ogóle Scott śmiał zrobić prequel historii Ksenomorfa i zniszczyć tę enigmę jego rodowodu. Stąd więc taki hejt na rzemieślniczo profesjonalnie zrealizowane Prometeusza i Przymierze.
Tron: Dziedzictwo (2010), reż. Joseph Kosinski
Jeszcze zanim powstała Niepamięć, Kosinski udowodnił, że potrafi tworzyć niesamowity klimat za pomocą obrazu i dźwięku. Tym bardziej należy docenić Tron: Dziedzictwo, ponieważ film z sukcesem mierzy się z legendą, produkcją science fiction w moim pojęciu niemal doskonałą – Tronem Stevena Lisbergera, reżysera w tej samej mierze niedowartościowanego, co kultowego. Kosinski w pewnym sensie powiela to fatum, ponieważ kręci formalnie genialne filmy, perfekcyjnie spełniające założenia gatunku, a wciąż nie uznaje się go za pełnoprawnego reżysera artystę. Jak wspominałem wcześniej, może Top Gun: Maverick zmieni nareszcie coś w jego karierze. Wracając do kontynuacji Trona, standardowo jak u Kosinskiego aktorzy byli gdzieś za formalną maską, lecz ona okazała się tak nowatorska, inna i przez to zachwycająca, że w ogóle nie czuło się tej szyby między nimi, bohaterami a widzami. Skąd więc tak słaby wynik, zwłaszcza w USA? Zbyt duża abstrakcyjność wizualna? Przywiązanie starszej generacji widzów do poprzedniego Trona? A może oczekiwanie wśród młodzieży zakochanej w science fiction, że niewiele jest ono warte bez kosmosu, obcych oraz robotów?
Człowiek z magicznym pudełkiem (2017), reż. Bodo Kox
Magia kina Bodo Koxa polega na niedopowiedzeniach oraz formalizmach. Nie brak ich w Człowieku z magicznym pudełkiem i chociaż gra aktorska stoi na nieco niższym poziomie niż w niemniej fantastycznej Dziewczynie z szafy, całość jak na nasze, polskie warunki jest tytułem, który powinien wejść do kanonu polskiego kina science fiction. W filmie znajdziemy mnóstwo nawiązań do światowych hitów gatunku, ale wkomponowanych w fabułę zręcznie i nienachalnie (np. Raport mniejszości). Zapewne jednak przyzwyczailiśmy się do filmów fantastycznych z bardzo wyraźnie oznaczoną formalnie innością świata przedstawionego – a więc kosmos, przybysze, zaawansowana inżynieria itp. U Bodo Koxa sci-fi jest dyskretnym tłem dla opowiedzenia perypetii egzystencjalnych głównych bohaterów. Gdy spojrzymy na podobne ujęcia tematyki w kinie zagranicznym, również zobaczymy, że większość komercyjnych fanów science fiction nie aprobuje mieszania fantastyki z kinem obyczajowym, a tym bardziej, żeby sci-fi było tłem dla romansu. Podobnie jest u nerdów kina obyczajowego. Być może dlatego Człowiek z magicznym pudełkiem ani nie stał się hitem miłośników fantastyki, ani nie zrobił kariery wśród zwolenników dramatów psychologicznych.